#

Horror na wsi

felieton z cyklu: Horrorem w oko

Kazimierz Kyrcz

Nie tak dawno, podczas tematycznego panelu, zastanawiałem się z kilkoma innymi autorami, z czego wynika stosunkowo rzadkie osadzanie akcji literackiej grozy w małomiasteczkowej czy wiejskiej scenerii. Padały różne teorie spiskowe, a nawet deklaracje, że to zmienimy. Że nie będziemy się ograniczać, bo i dlaczego. Wszak twardzi jesteśmy i nie pozbawieni wyobraźni. Czuję, że nadeszła pora wcielić te deklaracje w czyn. Osiedle Skotniki, na którym mieszkam, znajduje się na obrzeżach Krakowa. Osiedle? Cóż, w moim przekonaniu Skotniki nadal pozostają wsią. Prawda jest taka, że całkiem niedawno zmieniły swój status, bo dopiero po wojnie zostały przyłączone do miasta. Pewne klimaty jednak pozostały. Przykładowo mam sąsiadów, którzy notorycznie wysiadywali przed swoim domem, obserwując co, kto, z kim, a przede wszystkim rozkminiając: dlaczego. Wspomniany proceder opisałem w „Fermie strachu” i – tu można uwierzyć w sprawczą moc literatury! – sąsiedzi ni z tego z ni owego przenieśli punkt obserwacyjny na tyły swojej posesji. Z kolei drugi z sąsiadów tuż przy łączącym nas ogrodzeniu – jakieś dziesięć metrów w linii prostej od okna mojej sypialni – zainstalował kojec niezbyt rozgarniętego pieska, który budzi mnie i moją małżonkę średnio cztery, pięć razy w nocy. Siłą rzeczy co noc mam stosu sen przerywany wędrówką do okna, które zamykam, potem otwieram, bo w duchocie nie potrafię spać, później znów zamykam. I tak w koło Macieju. Nic to. Takie są widać prawa dżungli. Pies jak pies, poszczekać musi. Gorzej, że sąsiad, który najwyraźniej ma problemy ze snem (i z głową), potrafi w sobotę o wpół do szóstej rano karmić swego pupila, co wspomniany przyjmuje z szalonym entuzjazmem, budząc mnie po raz enty. Nawiasem mówiąc polubowne rozmowy z sąsiadem nie przynoszą rezultatów. Wygląda więc na to, że koniec końców będę musiał zadzwonić pod magiczny numer 997, zgłaszając naruszenie ciszy nocnej. Nie mówcie, że nie ostrzegałem! A, zapomniałbym o jeszcze jednej „przyjemności” zafundowanej mi przez miłośnika czworonogów. Otóż jakiś miesiąc temu, tuż przy kojcu psa, zainstalował wybieg dla stadka kur i… - to zasługuje na szczególne podkreślenie! – koguta-mutanta, który swoimi dzikimi pieniami przypomina całej okolicy, że generalnie sen jest dla słabych. Na tym nie wyczerpuje się lista wiejskich/małomiasteczkowych atrakcji, jakich doświadczam, mieszkając nomen omen w Krakowie. Jako, że stałem się bardziej wybredny, jeśli chodzi o to, co biorę do ust, od kilku lat zabrałem się za produkcję domowych przetworów. Na przykład soków wszelakich, niekoniecznie obciążonych procentami. W celu zrealizowania rzeczonej pasji wybrałem się z żoną i córką na spacer w okolice wałów Wisły. Krótko mówiąc: chciałem zebrać trochę czarnego bzu. Dorodne krzaki tego, do którego akurat się dostawiłem, rosły obok pasieki (nieogrodzonej) pewnego starszego jegomościa, który na nasz widok zaczął wyklinać, że nie życzy sobie, żebyśmy wchodzili na jego teren (czy rzeczywiście należał do niego, pozostaje wielce wątpliwą kwestią, jednak kto by się sprzeczał z wariatami). Tu nasuwa się skojarzenie z ponadczasowym i najwyraźniej wzorem wampirzej braci – wiecznie żywym – psem ogrodnika. – To niemożliwe! – zakrzyknie sceptyk. – Czy w dobie szerokopasmowego Internetu, kablówki i Amazonu ludzie są aż tak pogmerani? Są. Niestety. Wypada się cieszyć, że właściciel domniemany pasieki nie poszczuł na nas jakichś brytanów. Pszczoły na szczęście nie chciały go słuchać.