Tytuł: Długie pożegnanie
Tytuł oryginalny: The Long Goodbye
Rok produkcji: 1973 r.
Reżyseria: Robert Altman
Scenariusz: Leigh Brackett na podstawie powieści Raymonda Chandlera o tym samym tytule
Muzyka: John Williams
Zdjęcia: Vilmos Zsigmond
Występują: Elliott Gould, Nina van Pallandt, Mark Rydell i in.
Czas trwania: 108 min.
Gdyby Chandler był hipisem…
Kot to bodaj najbardziej egoistyczne zwierzę jakie stąpa po ziemi. To stworzenie, którego mottem życiowym jest podążanie za przyjemnością. Zjeść, wyspać się, pochędożyć. I jeszcze raz – zjeść. Problem zaczyna się wtedy, gdy kot grymasi i szantażuje opiekuna strajkami głodowymi. A już prawdziwą udręką dla kociarza jest, gdy jego ulubieniec je tylko jedną jedyną karmę, oczywiście trudną do dostania w najbliższym sklepie. Taki niemały problem ma właśnie Philip Marlowe (Elliott Gould) z Altmanowskiej adaptacji „Długiego pożegnania” Raymonda Chandlera. To od kota jego problem się zaczyna i, choć zabrzmi to absurdalnie, na kocie kończy. Bo gdy obrażony zwierz ucieka, bohaterowi nie pozostaje już nic. A gdy nic nie posiadasz – nic też nie masz do stracenia. I masz gdzieś, że właśnie zmierzasz w kierunku ostatniego piekielnego kręgu.
Chociaż nie, wróć. Marlowe przeniesiony z kart powieści wydanej po raz pierwszy w 1953 r. w rozbuchane seksualnie lata 70. ma coś, co skrzętnie pielęgnuje aż do druzgocącego końca – kręgosłup moralny. Tymczasem nie jest łatwo być honorowym facetem, gdy półnagie hipiski tańczą na sąsiednim balkonie, a przy sobocie, po robocie chcą poczęstować cię gandziowym ciastkiem i… sobą, do tego w liczbie mnogiej. Jednak co tam seksowne sąsiadki! Jeszcze trudniej jest kryć kumpla, którego policja podejrzewa o zamordowanie żony. A wybielić go po samobójczej śmierci z rzeczonej zbrodni już w ogóle graniczy z niemożliwością, wszak trup nic nie powie na swoją obronę, a wszystko tak pięknie zgadza się w policyjnych papierach… Jednak Marlowe, ten po staroświecku honorowy Marlowe, spróbować musi. Nieważne, że skończy z limem pod okiem albo i jeszcze gorzej. Męska przyjaźń jest święta. Poza tym, skoro stracił kota, która to strata w filmie Altmana urasta do symbolu kompletnego osamotnienia, ucieczka w brawurę wydaje się odruchem naturalnym.
Specyficzny kodeks moralny detektywa wyciętego z powieści noir i przeniesionego do świata wiecznie naćpanych hipisów, psychopatów w spodniach dzwonach i pociesznych półidiotów śledzących głównego bohatera – to mogło się nie udać. I według chandlerowskich purystów – nie udało się. Klasyczna baza z nadbudową z upalonej satyry walczącej o pierwszeństwo z dramatem osamotnienia? Toż to nie Chandler! Kolokwialnie rzecz ujmując, filmowe „Długie pożegnanie” zostawiło spragnionych klasyki widzów w konsternacji podobnej do tej, w jakiej znajduje się Marlowe, gdy dociera do niego, kto pociąga za sznurki sprawy, dla której ryzykował tak wiele.
Właśnie, zatrzymajmy się na chwilę przy noirowym detektywie wszechczasów przefiltrowanym przez hipisowską Amerykę. W latach 70. grający głównego bohatera, posiadający nienachalny, ale skuteczny vis comica Elliott Gould miał aparycję kozaka, a zwisający niedbale z pełnej wargi papieros i ugodowa, wręcz olewcza odzywka „It’s OK with me” nadały mu znamiona komiksowego Lucky Lucke’a. W połączeniu z niemal wszystko wokół kontestującym, lekceważącym spojrzeniem cechy te zbudowały iście freakowskiego Marlowe’a, który gibając się i rzucając ironicznymi bon motami, staje się dla widza swoistym przewodnikiem po Los Angeles lat 70. Stara się ze spokojem lawirować pomiędzy seksualnym rozwydrzeniem, twórczą niemocą doprowadzającą do alkoholizmu (tak, wątek hemingwayowski z powieści zostaje zachowany!) a medycyną podejrzanej proweniencji, mimo że jako człowiek z kręgosłupem moralnym niekoniecznie to wszystko rozumie czy pochwala. Co ciekawe jednak, kontestując, nie walczy z systemem, jedynie przygląda mu się przy okazji załatwiania swoich spraw, dając tym samym pole do popisu satyrze na ówczesne społeczeństwo.
Swobodnemu protagoniście idzie w sukurs praca operatorska Vilmosa Zsigmonda, który starał się nie wykorzystywać nadmiernie klasycznych noirowych ujęć, długich cieni czy z pietyzmem organizowanych kadrów. Całość, choć niewątpliwie starannie zaplanowana, zyskała znamiona naturalności i przypadkowości dzięki ujęciom pod rozmaitymi kątami, nierzadko przez przezroczyste powierzchnie, co z kolei sprzyja wrażeniu podglądania życia innych.
W przeciwieństwie do zdjęć, muzyka towarzyszy kadrom niczym od linijki. Montaż równoległy dwóch sekwencji samochodowych dał Johnowi Williamsowi pretekst do wirtuozerskiego popisu. Dwaj różni kierowcy, którzy wkrótce się spotkają; dwa wykonania tej samej piosenki, tytułowego „The Long Goodbye”. Ale to jeszcze nic. Innym scenom adaptacji towarzyszą kolejne wersje tego utworu – bluesowa, jazzowa, w rytmie tanga, pogrzebowa i jeszcze kilka innych! Ba, nawet dzwonek do drzwi domu femme fatale wygrywa tę „pożegnalną” melodię!
Zatem, wracając do zarzuconego wyżej stwierdzenia, że to się mogło nie udać… Mogło. Ale Chandlerowska powieść w rękach Altmana, scenariuszowo i wykonawczo wywrócona na lewą stronę, przy tego kalibru literackim kulcie osiągnęła coś niebywałego – osobny byt wcale od książkowego oryginału nie gorszy czy mniej oddziałujący. Zatem jeżeli czytasz te słowa, a nie jesteś chandleromaniakiem o aryjskich zapędach wspierania gatunkowej czystości, nie zastanawiaj się długo, rób gimleta, którego z takim zapamiętaniem sączą bohaterowie „Długiego pożegnania”, i zobacz, co robi Marlowe, gdy już nie ma nic do stracenia.
Paulina Stoparek