#
#

tytuł: Krew Habsburgów

autor: Adam Węgłowski

wydawnictwo: Oficynka

seria: Z deringerem

format: 135x210, oprawa miękka

premiera: październik 2018
cena: 38 zł

ISBN: 978-83-65891-36-5


​Krew Habsburgów,

Czy Wiedeń spłynie krwią Habsburgów? Wiedeń, rok 1889. W młodym arcyksięciu burzy się krew Habsburgów. Chce zmienić świat, nie zważając na konsekwencje! Kto inny krwi Habsburgów łaknie – dla własnej zemsty.

W rezultacie Austro-Węgry czeka kryzys, z którego mogą nie wyjść cało! W środek tej afery wpada Kamil Kord – niespełniony dziennikarz z Polski, tropiący kryminalne zagadki. Kiedyś szukał Kuby Rozpruwacza, teraz weźmie na cel tajemniczego wiedeńskiego podpalacza, a przypadkiem trafi na ślad kogoś znacznie groźniejszego! Powieść ta to sensacja, romans, wielka polityka i ponura zemsta. Epoka Franciszka Józefa i cesarzowej Sissi, czasy zamachowców, spirytystów, intryg oraz zbrodni w Mayerlingu, która wstrząśnie całą Europą. „Krew Habsburgów” to drugi tom stylowej serii retro, której głównym bohaterem jest Kamil Kord, dociekliwy detektyw-amator mierzący się z najbardziej wstrząsającymi zagadkami kryminalnymi swoich czasów. Adam Węgłowski – dziennikarz miesięcznika „Focus Historia”, publikował także w „Tygodniku Powszechnym”, „Śledczym”, „Zwierciadle” i „W Podróży”. Autor powieści „Przypadek Ritterów”, której kilku bohaterów pojawia się także w „Nocy sztyletników” oraz powieści „Czas mocy”. Miłośnik tajemnic historii, zagadek kryminalnych i powieści detektywistycznych w stylu retro.

o autorze:

Adam Węgłowski – dziennikarz miesięcznika „Focus Historia”, publikował także w „Tygodniku Powszechnym”, „Śledczym”, „Zwierciadle” i „W Podróży”. Autor powieści „Przypadek Ritterów”, której kilku bohaterów pojawia się także w „Nocy sztyletników” oraz powieści „Czas mocy”. Miłośnik tajemnic historii, zagadek kryminalnych i powieści detektywistycznych w stylu retro.




FRAGMENT POWIEŚCI:


Ta tragedia wyglądała jak wyreżyserowana. Był ósmy grudnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego roku, godzina osiemnasta czterdzieści pięć, a w wiedeńskim Ringtheater za kwadrans miały rozpocząć się Opowieści Hoffmanna. Tę operę wystawiano w stolicy dopiero po raz drugi, więc teatr wypełnił się po brzegi. I to raczej lepszą klientelą: bogatymi i średniozamożnymi wiedeńczykami, mieszczańską elitą, damami w wytwornych sukniach, finansistami, parlamentarzystami, lekarzami. Na parterze zasiadło ponad czterystu widzów. W lożach na pierwszym i drugim piętrze – pięciuset pięćdziesięciu. Na galerii trzeciej i czwartej pomieściło się ponad siedmiuset melomanów i lwów salonowych. A choć byli blisko dwadzieścia metrów nad sceną, to oni mieli mieć najlepsze widoki – na śmierć, niestety.

Kilkanaście minut przed siódmą wieczorem ktoś otworzył wrota na tyłach wielkiej sceny Ringtheater, wychodzące na ulicę Marii Teresy. Na moment w wypełnionym i dusznym budynku zrobił się przeciąg. Powiewy wiatru unosiły w górę poły dekoracyjnych kurtyn. I jeszcze coś innego: coś zabójczo niebezpiecznego.

Nad sceną znajdował się system lamp gazowych, zapalanych automatycznie. Jednak tym razem, choć kurki z gazem otwarto, płomienie się nie pojawiały. Po kilku próbach sprawę musiał wziąć we własne ręce maszynista sceny. Wyszedł zza kulis z tlącą się zapalarką na długim trzonku. Gdy ją podniósł, jedna z lamp w końcu rozbłysła – ale zaraz potem buchnęły płomienie aż pod sufit i aż za kurtynę! To eksplodowała chmura gazu ulatniającego się od dłuższego czasu z lamp, którą wiatr przegonił pod sufitem aż za scenę!

Przez widownię przeszedł dreszcz przerażenia. Tkaniny oraz dekoracje z papier-mâché i z drewna momentalnie się zajęły. Ludzie z wrzaskiem zerwali się z miejsc. Trzeba było uciekać!

Świadkiem tego wszystkiego był siedzący w jednym z pierwszych rzędów na parterze Ernest Ochorowicz. Ten elegancki, szpakowaty historyk ze zdumieniem obserwował jak wiedeńczycy wokół niego w okamgnieniu zapomnieli o manierach, zasadach i dobrych obyczajach, których przed chwilą wydawali się ostoją. Ludzie zamienili się w zwierzęta, przepychając i przewracając. Ernest spokojnie zacisnął dłonie na fotelu i trwał tak w miejscu, choć trącały go łokcie dżentelmenów, chłostały strusie pióra dam, a ktoś nawet zdzielił go w plecy laską. Nie po to przez całe dorosłe życie Ernest postępował wbrew temu, jak rozumuje tłum, by teraz iść bezmyślnie jego śladem!

Ochorowicz patrzył na scenę ze spokojem, ponieważ wierzył, że po niedawnym pożarze w teatrze w Nicei operatorzy Ringtheater są przygotowani na przypadkowe zaprószenie ognia. Powinni natychmiast oddzielić płonącą scenę od publiczności spuszczając drucianą kurtynę przeciwpożarową. W tym samym czasie należało otworzyć umieszczone w górze rezerwuary z wodą. I sprawa byłaby rozwiązana.

Jednak nic takiego nie nastąpiło. Na dodatek w całym audytorium zgasło światło. Wypełniony prawie dwoma tysiącami ludzi kompleks oświetlały odtąd tylko płomienie. Wtedy Ochorowicz zrozumiał, że popełnił błąd. Jak wiele razy w swoim ponadpięćdziesięcioletnim życiu, uwierzył w to, że wykształceni ludzie potrafią być zapobiegliwi i przestrzegają przepisów. W efekcie stał teraz sam jak palec naprzeciw burzy ognia, z którą nikt nie walczył. A wrzaski dochodzące zza jego pleców świadczyły, że wśród uciekających działy się już dantejskie sceny. Wówczas podziałał wreszcie instynkt samozachowawczy Ochorowicza. Nie był przecież samobójcą! Odwrócił się, by dołączyć do uciekających i wtedy… zauważył, że wcale nie został sam.

Kilka metrów od niego patrzył na scenę buchającą płomieniami i dymiącą jak piec jeszcze jeden mężczyzna. Był niski, łysy, a na nosie osadzone miał ciemne okulary. Stosunkowo nieduże, lecz i tak można było zauważyć odbijające się w nich języki ognia. Mężczyzna stał w miejscu i wykonywał rękami dziwne gesty, jakby grał na jakimś instrumencie bądź dyrygował orkiestrą. A może po prostu nie wiedział, co począć. Ochorowicz pomyślał, że to jakiś ociemniały meloman oszalał z przerażenia. Rzucił się przez rzędy krzeseł do nieszczęśnika. – Człowieku, uciekaj! – wykrzyknął do niego po niemiecku. Wtedy mężczyzna jakby się ocknął. Zerknął na Ochorowicza zaskoczony, a potem zaczął pospiesznie się cofać. Jednak nie w stronę wyjść z sali, do których rzucili się wszyscy spanikowani widzowie. Mężczyzna w ciemnych okularach wycofał się głęboko w cień, a potem zniknął, jakby znalazł się w niewidocznym korytarzu.

Ochorowicz osłupiał. Przyszło mu do głowy, żeby iść za mężczyzną. Może nieszczęśnik całkiem tam pobłądził w ciemnościach? Chyba że znał wyjście, o którym nie wiedział Ernest. Ochorowicz nie zaryzykował pójścia jego śladem. I bez tego ryzyka znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Spojrzał na ludzi tłoczących się przy wyjściach z parteru po przeciwnej stronie sali. Jakiś mężczyzna usiłował wspiąć się na wyższy balkon. Z drugiej strony, jakiś desperat skakał z najwyższego piętra – trawionego już płomieniami ognia – nie bacząc, że sam może się zabić i przygnieść jeszcze kogoś na dole.

– Człowieku, gdzie się podziewasz? Uciekaj! – krzyknął Ernest w stronę mroku, w którym zniknął mężczyzna w okularach, a potem zaniósł się kaszlem od gęstniejącego, krztuszącego dymu. Jeśli chciał się uratować, nie miał już czasu do stracenia na płonne poszukiwania! Tym bardziej, że kątem oka dostrzegł chwiejącą się, omdlewającą kobietę przy wyjściu z prawej strony sceny, które nieomal zajął już ogień. Ochorowicz wziął głęboki oddech i zasłaniając usta rękawem podbiegł tam wielkimi susami. Wepchnął kobietę do korytarza. Miał wrażenie, że ścigają ich kłęby dymu i zygzaki ognia. Było gorąco, duszno i ciemno. Przerażone szefostwo teatru wyłączyło bowiem całe oświetlenie – również w korytarzach – obawiając się jeszcze większego wybuchu gazu. Ernest mógł się kierować tylko głosami ludzi dobiegającymi z korytarza przed nimi. By nie zabłądzić, nawoływali się w mroku. Uciekali przed pożarem, a tonęli w ciemnościach. Co za ironia.

– Tutaj! Chodźcie tutaj! – usłyszał z oddali i właśnie w tamtym kierunku pociągnął za sobą zdezorientowaną, oszołomioną i bezwolną kobietę.

– Ktoś tu leży! – krzyknęła nagle, potknąwszy się. Ochorowicz nawet nie chciał myśleć, jak wielu musi być na podłodze półprzytomnych, stratowanych i pozostawionych samym sobie, którym należałoby pomóc. – Niech pani idzie dalej – powiedział stanowczym tonem. – Kiedy straż pożarna ugasi pożar na pewno wróci tu po rannych – skłamał, by uspokoić jej sumienie. Dobrze wiedział, że stąpają już oboje po trupach, nawet jeśli jeszcze oddychających.

Z coraz większym trudem ciągnął za sobą osłabioną kobietę. Czasem musiał odepchnąć kogoś nieznajomego, kto wybiegł na nich wprost z ciemności, pędząc w przeciwnym kierunku jak oszalały. Szedł za głosami z oddali, jęki mijających ignorował. – Za mną! Już niedaleko! – rzucił tylko dla pokrzepienia swojej towarzyszki, a może mając też nadzieję, że ktoś z zagubionych w mroku pójdzie ich śladem i też znajdzie ocalenie od tego piekła.

W całym Ringtheater działy się rozdzierające sceny. Gdyby nie wąskie i ciemne korytarze, gdyby nie pozamykane wyjścia ewakuacyjne, gdyby nie otwierające się do wewnątrz (i przez to łatwo się blokujące) drzwi, gmach powinien opustoszeć w ciągu zaledwie pięciu minut, a nikomu nie spadłby włos z głowy. Mało komu udało się jednak opuścić płonący budynek tak szybko. Opowieści o cudem ocalonych i nieszczęśliwych ofiarach tragedii relacjonowała potem prasa. Oto dwie siostry tuż przed pożarem dostały się do swoich miejsc na trzeciej galerii, jednak nie wydawały się im wystarczająco komfortowe, więc jedna z pań została, a druga zeszła do kasy wymienić bilety. Gdy jej się udało, usłyszała okrzyk „Pali się!”, a potem tłum wypchnął ją na zewnątrz gmachu. Ona była bezpieczna, ale jej siostra na trzeciej galerii dusiła się już wśród dymu.

Pewna matka straciła szesnastoletnią córkę, gdy przez napierający tłum puściła jej rękę. Wątła dziewczyna została rozdeptana… Inna dziewczyna zagubiona w ciemnościach przypomniała sobie słowa katechety, by w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa wypowiedzieć na głos akt skruchy. Czy niebiosa się nad nią zlitowały, czy też modlitwa ją zmobilizowała, w każdym razie namacała za plecami klamkę od zatrzaśniętych, niewidocznych drzwi. Wydostała się nimi do pokoju, z którego okien wraz z innymi uciekinierami zaczęła krzyczeć i machać do ludzi na ulicy, wzywając pomocy.

Z kolei do garderoby dwóch aktorek – które parę minut przed dziewiętnastą szykowały się za kulisami do przedstawienia i właśnie różowiły sobie policzki – wtargnął nagle obcy mężczyzna. Zaatakował je, wrzeszcząc „Gdzie jest wyjście?!”. Chwycił jedną z kobiet za gardło i zagroził, że zaraz ją udusi, jeśli natychmiast mu nie odpowiedzą. Przerażone kobiety wskazały na drzwi. Dopiero parę minut później doszły do siebie. Po czym zorientowały się, co się dzieje w teatrze, i same też uciekły. Kto wie, czy bez szokującego ataku brutala dostrzegłyby w porę, co im grozi?

Pewien wiedeński aptekarz wybrał się na Opowieści Hoffmanna z całą rodziną. Pożar zastał ich w szatni. Pogasły światła, tłum rozdzielił rodzinę. Ostatecznie aptekarz i jego syn zginęli, próbując zapewne odnaleźć i uratować resztę. Tymczasem dwie córki tłum od razu zepchnął na schody wyjściowe. Potłukły się, ale przeżyły. Żonę aptekarza napierający tłum wyrzucił zaś przez rozbite szyby na balkon teatru. Tam półprzytomna kobieta czekała z innymi nieszczęśnikami w gryzącym dymie, uczepiona balustrady, aż wreszcie ktoś zrzucił ją na płachtę rozłożoną przez przybyłych pod teatr strażaków. Ci przyjechali z opóźnieniem, bo w panice nikt z kierujących Ringtheater nie pomyślał, by wezwać straż telegraficznie. A kiedy już przybyli, to okazało się, że ich drabiny są zbyt krótkie, by sięgnąć wyższych partii gmachu.

Na jednym z balkonów wylądował również pewien człowiek, który przebył w ciemnościach drogę podobną do Ochorowicza. „Miałem właśnie zamiar udać się na moje miejsce w pierwszym rzędzie krzeseł na czwartej galerii, kiedy buchnął na mnie kłąb dymu. Cofnąłem się ku drzwiom, za mną pospieszył cały tłum widzów” – opisywał w gazecie. – „Wtem gasną światła w sali i na schodach. Okropny krzyk rozdziera powietrze, w ciemności słychać tylko lamentujące głosy rozpaczy, dławione gryzącym oczy i płuca dymem. Nie wiemy, którędy uciekać, po omacku posuwamy się naprzód. Ten i ów potyka się po drodze i upada pod nogi cudze. Tratujemy ciała ludzkie, a ciśniemy się ku wyjściu. Wrzask piekielny nie do opisania. Dostajemy się wreszcie na schody. Dym coraz nieznośniejszy. Można oszaleć z rozpaczy i przestrachu. Siły nikną, kolana się uginają, dreszcz przebiega całe ciało. Ze wszech stron cisną i potrącają. Bóg jeden wie tylko, ilu w tłumie zostało zduszonych, pogruchotanych, stratowanych na śmierć. Nagle owiewa nas inny prąd powietrza – oddychamy wolniej – dostajemy się do jakichś drzwi, wybijamy je w okamgnieniu, światło się ukazuje i jesteśmy Bogu dzięki na dużym balkonie – uratowani”.

Strażakom ściągającym ludzi z balkonów, wzruszonym ocalonym i lamentującym rodzinom ofiar przyglądał się na zewnątrz pewien chłopiec. Sam jeszcze zszokowany, oglądał, jak rodziny szukają zaginionych bliskich. Widział ludzi mdlejących, rannych, połamanych, poparzonych. Aktorów z rozmazanym makijażem, w popalonych barwnych kostiumach. Damy świecące nagą skórą przez postrzępione suknie. Duchownych starających się pokrzepić poszkodowanych lub przynajmniej wskazać zrozpaczonym, że „taka widać była wola nieba”. Chłopiec wyszedł z pożaru cało, jednak zamiast wrócić czym prędzej do domu, by rodzice się niepotrzebnie nie martwili, został pod teatrem i do późnej nocy przypatrywał się akcji ratowniczej. Wystarczająco długo, by w tym czasie jego matka… postradała w domu zmysły z niepokoju o swoje dziecko.

Wśród ocalonych na zewnątrz teatru był już także Ochorowicz. Wyprowadził kobietę, którą zajął się człowiek w uniformie – półprzytomny Ernest nie zauważył nawet, czy był to strażak, lekarz czy jeszcze ktoś inny. Nigdy nie dowiedział się, kogo uratował, a kobieta nie poznała jego imienia i nazwiska.

Ochorowicz tak jak nieszczęsny chłopiec jeszcze przez wiele godzin obserwował akcję ratowniczą. On, tysiące wiedeńczyków zebranych dookoła budowli oraz pół stolicy z daleka obserwujących łunę i dym nad Ringtheater. Ernest widział jak po akcji ratunkowej do wnętrza budynku wszedł prokurator z kilkoma strażakami – przekonany, że najgorsze już za ratownikami. Tymczasem w gmachu napotkali oni, jak pisała prasa, okropne sceny: „Stąpali po trupach stoczonych na pół płomieniami, po pojedynczych częściach ciała ludzkiego. Fatalna woń spalenizny, żar i dym mąciły im zmysły”. Wreszcie pod drzwiami czwartej galerii zobaczyli potworny obraz: wielki stos kłębiących się ciał. „Zwłoki mężczyzn tak silnie, nierozerwalnie prawie były z sobą splecione, iż przypuszczać potrzeba, że te nieszczęśliwe ofiary staczały między sobą zaciętą walkę, usiłując przebojem wydostać się z natłoku. Widziano tu młode pary martwe jak w objęciu, matki, które jeszcze po śmierci tuliły do łona swoje dzieci. Jakież sceny poprzedziły ich zgon?”.

Nigdy nie udało się ustalić dokładnej liczby ofiar; czy w pożarze zginęło około czterystu osób, czy może dwa razy więcej – bo nie wszystkie szczątki wydobyto, a poza tym władze z przyczyn propagandowych starały się minimalizować straty?

Ochorowicz widział wracających zszokowanych strażaków i spodziewał się, co mogli zastać w budynku. Pomyślał o koszmarze rozpoznawania przez wiedeńczyków spopielonych bliskich. Pomyślał o ofiarach tak zmasakrowanych, że rozpoznać ich nie sposób, chociaż (jak pokaże czas) wiedeńscy medycy będą próbowali je zidentyfikować na podstawie uzębienia oraz szczególnych cech szkieletów, co było wówczas bardzo nowatorskim podejściem.

Ochorowicz zdążył również zobaczyć, jak o drugiej nad ranem z łomotem zawalił się sufit budowli, grzebiąc pod roztopionym żelazem i blachą wypalone eleganckie wnętrza.

Potem był świadkiem jak nad ofiarami płakał dwudziestotrzyletni Rudolf Habsburg, syn i następca tronu cesarza Franciszka Józefa. Coś musiało się zmienić w nazbyt z siebie zadowolonych Austro-Węgrzech, by więcej nie doszło do takich tragedii.

Podobnej żałoby nie było w stolicy od czasu fatalnej klęski z Prusakami pod Sadową w tysiąc osiemset sześćdziesiątym szóstym roku. Wyrazy współczucia napływały też z zagranicy. Aczkolwiek nie wszyscy jej się poddali. Słynny niemiecki kompozytor Richard Wagner na wieść o pożarze w Ringtheater zwrócił uwagę przede wszystkim na to, że wśród ofiar wielu było wiedeńskich Żydów. I wcale im nie współczuł. Ten geniusz i antysemita stwierdził z przekąsem, że wszyscy przedstawiciele tej nacji powinni spłonąć – najlepiej podczas popularnej sztuki „Natan mędrzec”, dziejącej się w Jerozolimie i mającej żydowskich bohaterów.

Tymczasem Rudolf Habsburg patrzył na pogorzelisko w Wiedniu i miał przed oczami inny widok: tego, jak kilka miesięcy wcześniej na Ringstrasse wzniesiono łuk triumfalny z niezliczonych gazowych lampek. W ten sposób uczczono jego ślub z belgijską księżniczką. Jednak ten związek dziedzica cesarskiego tronu był już w zgliszczach. Ba, już dzień po nocy poślubnej Rudolf wiedział, że przyniesie obojgu tylko rozczarowanie i cierpienie. Zastanawiał się, jak zaradzić fali ognia, który trawi i cesarstwo, i jego życie. Jak wziąć sprawy w swoje ręce i wszystko zmienić?

Skromny poddany Habsburgów Ernest Ochorowicz, Polak z Krakowa, nie spoglądał tak daleko w przyszłość. Po prostu cieszył się, że żyje. Czasami tylko zastanawiał się, co stało się z dziwnym człowieczkiem w ciemnych okularach i czy nie pozostawił go tam na pewną śmierć. Przez lata słyszał też w głowie głosy obolałych ofiar konających w ciemnościach. Nikomu jednak o tym nie mówił, a sam pocieszał się, że przecież udało mu się wyprowadzić z pożaru bezbronną kobietę. Bywa w życiu, że człowiekowi musi wystarczyć taki parszywy kompromis, chociaż nie przestaje go gryźć sumienie.


źródło: materiały prasowe wydawnictwa "Oficynka"