#
#

tytuł: Echo serca

autor: Piotr Liana

wydawnictwo: Oficynka

format: 135 x 210, oprawa miękka

ISBN: 978-83-65891-31-0

cena: 40 zł

​Świat trucicieli, czyli jak trują autorzy kryminałów

Jestem farmaceutą z niemal dziesięcioletnim stażem w pracy. A jednocześnie w wolnych chwilach piszę kryminały. Muszę przyznać, że jestem szczęściarzem. Mój zawód ściśle koresponduje z literacką pasją. Od zawsze pociągały mnie trucizny. To zaskakujące, że człowieka, który powinien ratować życie, bardziej interesują pozamedyczne zastosowania różnych substancji. Cóż, wydawało mi się to mocno niepokojące do chwili, gdy poznałem twórczość Agathy Christie.

Angielka o tradycyjnym wychowaniu, domorosła pisarka, farmaceutka „z przymusu”. Podczas wojny przeszkolono ją w temacie leków, gdyż służba zdrowia cierpiała wówczas na niedobory personalne i każda para rąk do pracy była błogosławieństwem. Ta sprytna kobieta wykorzystała jednak nabytą wiedzę w innym celu. Dzięki temu ja i miliony fanów jej powieści możemy być dozgonnie wdzięczni za ten ślepy los. Królowa kryminału uchyliła nam rąbka tajemnicy. Zaprosiła nas do świata skrytobójców i trucicieli. Pozwoliła nam łyknąć zakazanej i nieco perwersyjnej wiedzy.

A mimo wszystko w obecnych czasach wiedza o truciznach zdaje się nieco zaśniedziała. Współcześni twórcy rzadko sięgają po to narzędzie zbrodni. Mam wrażenie, że pisarze kryminałów nastawieni są na efekty rodem z Hollywood. W ich mniemaniu śmierć w strzelaninie albo po długich i brutalnych torturach jest bardziej soczysta, filmowa, lepiej wykadrowana. Cicha, wyrafinowana trucizna nie potrafi już sprostać wymaganiom odbiorcy. Niemniej dla mnie kryminał zawsze kojarzył się i będzie się kojarzył z trucizną jako głównym narzędziem zbrodni.

Obecnie stosuje się wiele podziałów trucizn. Możemy je uszeregować choćby ze względu na pochodzenie na roślinne, zwierzęce i mineralne. Co jednak powiedzieć o promieniowaniu jonizującym albo o zagrożeniach bioterrorystycznych z użyciem wąglika? Nie pokuszę się o stworzenie nowej systematyki. Napiszę o tych truciznach, które spopularyzowano na łamach dobrze mi znanych powieści.

Do cyjanków mam szczególny sentyment. Być może wynika to z tego, że jedną z moich ulubionych powieści Agathy Christie jest „Rosemary znaczy pamięć” (po angielsku „Sparkling cyanide”, czyli „Iskrzący się cyjanek”). Ta niepozorna substancja wygląda niczym drobno zmielona sól morska, na której odbijają się refleksy światła. Romantyczna wizja szybko jednak pryska w zetknięciu z efektami, jakie wywołuje cyjanek (a właściwie cyjanowodór). Nawet niewielkie jego ilości potrafią doprowadzić do gwałtownej śmierci wskutek uduszenia. Tę ponurą metodę wykorzystali naziści z Trzeciej Rzeszy. Cyjankom nadali nazwę Cyklonu B, a ich skuteczność sprawdzili na jeńcach z obozów koncentracyjnych Auschwitz i Majdanek.

Mimo tak smutnych skojarzeń cyjanek zajmował drugie miejsce w twórczości Agathy Christie pod kątem częstości użycia. Laur zwycięzcy należy bowiem oddać arszenikowi. Nie bez przyczyny mówi się o nim, że jest królem trucizn i trucizną królów. Królem trucizn, ponieważ jest bezwonny, bezbarwny i pozbawiona smaku. Do tego doskonale rozpuszcza się w ciepłych płynach. Trucizną królów, albowiem chętnie posiłkował się nim włoski ród Borgiów, który sztukę eliminacji politycznych wrogów opanował do perfekcji. Połknięcie arszeniku w pierwszej kolejności prowadzi do silnych zaburzeń żołądkowo-jelitowych, wymiotów i wodnistej biegunki, a w dalszej następnie do wstrząsu i zatrzymania akcji serca. Powiada się, że w oddechu osób zatrutych arszenikiem wyczuwa się czosnek. Wspomniany wyżej cyjanek również wydziela charakterystyczny zapach, tylko dużo przyjemniejszy, bo migdałowy.

Trzecią z ulubionych trucizn Agathy Christie była strychnina. Pisarka wykorzystała ją w swojej debiutanckiej powieści „Tajemnicza historia w Styles”. Mimo że strychnina posiada gorzki smak, łatwo go zamaskować, podając ją w napojach o podobnym poziomie goryczy. Agatha Christie podała zatem swojej bohaterce zatrutą kawę i pozwoliła nam obserwować powolną agonię ofiary. Charakterystycznymi objawami połknięcia strychniny są silne skurcze mięśniowe i drgawki przypominające tężec. Otruci stają się nadwrażliwi na bodźce – dźwięk, zapach, światło, a nawet dotyk. Wymienione czynniki mogą doprowadzić do nagłych wyładowań nerwowych i równie gwałtownych konwulsji. To też stało się udziałem pani domu w „Tajemniczej historii w Styles”.

Wszystkie te trzy trucizny (arszenik, cyjanek, strychnina) były szeroko dostępne za życia Agathy Christie. Stosowano je jako środki gryzoniobójcze, owadobójcze i w przemyśle fotograficznym. Każdy zjadacz chleba miał do nich bezpośredni dostęp, dlatego wśród morderców na łamach jej powieści spotykamy nie tylko osoby z wyższych sfer, ale także ogrodników, służebne, a nawet dzieci!

Agatha Christie chętnie również sięgała po środki lecznicze z grupy barbituranów. Obecnie na wymarciu, w czasach Agathy używano ich codziennie jako panaceum na bezsenność i nadpobudliwość nerwową. Przedawkowanie groziło zwiotczeniem mięśni szkieletowych, drgawkami i bezdechem. Szczególnie popularny był fenobarbital sodu, znany naówczas pod nazwą weronal (skojarzenie z „Romeo i Julią” nieprzypadkowe). W „Śmierci Lorda Edgware’a” bohaterka przedawkowuje ów lek nasenny. W toku akcji jednak wychodzi że przedawkowanie wcale nie było przypadkowe…

Agacie Christie zdarzało się też truć glikozydami z naparstnicy purpurowej (Digitalis purpurea). Ta piękna roślina może uleczyć niejednego człowieka z niewydolności sercowej, niemniej margines między dawką terapeutyczną a toksyczną jest na tyle wąski, że równie dobrze potrafi zatrzymać pracę serca i doprowadzić do szybkiego zgonu. Pisarka wykorzystała ten motyw w „Rendez-vous ze śmiercią”, gdzie morderca bez skrupułów wykorzystał pozamedyczne zastosowanie naparstnicy.

Zainteresowanie światem roślin u Agathy Christie jest wprost namacalne. W twórczości zdarzyło się jej sięgać po morfinę, szczwół plamisty, tojad mocny, cis pospolity, pokrzyk wilczą jagodę, a nawet egzotyczną kurarę, którą południowoamerykańscy Indianie smarowali strzały, by sparaliżować zwierzynę. Pisarka dokonała znakomitego przeglądu botanicznego, kierując uwagę czytelnika na rośliny szczególnie zabójcze. Warto odnotować fakt, że objawy zatrucia opisała w wyjątkowo rzetelny sposób i nie sposób zarzucić jej ignorancję.

Kryminały to jednak nie tylko klasyczne trucizny. Twórcy nadal szukają nowych, nieutartych ścieżek, a kolejne toksyczne substancje barwią strony książek na czerwono.

Dość ciekawym przypadkiem zajął się Robin Cook w powieści „Dopuszczalne ryzyko”. Opisał badaczy, którzy zajmują się izolowaniem ze sporyszu leku przeciwdepresyjnego. Sporysz, o którym mowa, jest formą przetrwalnikową grzyba o nazwie Buławinka czerwona (Claviceps purpurea). Jej ulubionym miejscem bytowania są kłosy zbóż. Sporysz obfituje w pochodne kwasu lizergowego, które mogą prowadzić do wzrostu ciśnienia krwi, oszołomienia, halucynacji i krwawień z dróg rodnych. O nieprzemyślanych skutkach terapii szybko przekonują się bohaterowie powieści. Domniemywa się również, że to sporysz w chlebie doprowadził do słynnego procesu o czary w Salem. Mimo tak niepożądanych skutków pochodne kwasu lizergowego na dobre zdefiniowały lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku. To właśnie ze sporyszu pozyskano LSD, które zapoczątkowało epokę dzieci-kwiatów.

Robin Cook równie chętnie zajmował się w twórczości toksynami bakteryjnymi i wirusami. Czytając jego powieści z przerażeniem obserwujemy działania rozgoryczonych Amerykanów, którzy w piwnicach własnych domów namnażają laseczki wąglika, laseczki jadu kiełbasianego i wirusy Ebola. To już nie są eleganckie, wysublimowane trucizny, które wiktoriańskie panie domu podają swoim bogatym mężom. To trucizny nastawione na masowy efekt, bioterroryzm i zagładę ludzkości. We współczesnych kryminałach powoli zaciera się granica między beletrystyką a literaturą faktu. Jest to zgoła przerażające. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko urzeczywistnienia autorskich fantazji.

Rodzi się pytanie: „Czy na pewno tylko morderca operuje trucizną?”. Nie zawsze. Obecnie popularny gatunek powieści policyjnej postawił definicję trucizny pod znakiem zapytania. Czy trucicielem nazwiemy człowieka, który każe swojej ofierze połknąć cykutę? Co w takim razie ze śledczymi, którzy papierosy przepijają kawą, od czasu do czasu sięgają po tzw. miękkie narkotyki, a niemal co drugi jest alkoholikiem uzależnionym od whisky? Co z ich płucami narażonymi na wielkomiejskie pyły bogate w dwutlenek siarki? Czy stosowane w nadmiernych ilościach alkohol, nikotyna, kofeina i dopalacze czynią w organizmach mniej zła niż wyżej wymienione arszenik, cyjanek lub strychnina?

„Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną, bo tylko dawka czyni truciznę” – powiedział XVI-wieczny medyk Paracelsus. Trudno się z tym nie zgodzić. W dzisiejszym świecie ta myśl jeszcze bardziej zyskuje na znaczeniu. W świecie, w którym normy smogowe codziennie przekraczane są wielokrotnie, a ośrodki leczenia uzależnień pękają w szwach, na własne życzenie staliśmy się trucicielami. Połykamy truciznę, oddychamy trucizną, dotykamy trucizny. Trucizna przestała być tylko przywilejem klas rządzących i subtelnym narzędziem zbrodni zazdrosnych żon. Stała się naszym chlebem powszednim.

Piotr Liana

o autorze: magister farmacji, absolwent Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, ukończył studia podyplomowe z zakresu prawa dowodowego na Wydziale Prawa i Administracji UJ.Uczestnik konferencji naukowych, brał udział w badaniach nad mutagennością. Żyje po to, żeby jeść. W wolnych chwilach ucieka z escape roomów, rozwiązuje zagadki, karmi zmysły wszystkimi dziedzinami sztuki. Lubi zmagać się z trudnymi tematami, bawią go ironia i czarny humor. Uczestniczył w kursach Druga strona kryminalnej fikcji realizowanych pod auspicjami Maszyny do Pisania. W 2015 roku zadebiutował powieścią Persona non grata. Pochodzi z Gorlic, obecnie mieszka w Tarnowie.


źródło: materiały prasowe wydawnictwa Oficynka