#

Poszukiwacz zwłok

Część pierwsza

Poltergeist

POCZĄTEK – WIELE LAT WCZEŚNIEJ

Gdzie jest ten Poszukiwacz Zwłok? Śledczy z Jeleniej Góry popatrzył na mundurowego. Wydął przy tym usta i skrzywił się, jakby pytał o paskudnego insekta, który wlazł mu właśnie za kołnierz kurtki. Trudno było przyznać się do tego, że cywil, zwykły student, odwalił część roboty operacyjnej należącej do policji. Tę część, w której zblazowanym śledczym nie chciało się grzebać. Bo szkoda czasu, bo statystyki, bo są pilniejsze sprawy, a dziewczyna i tak się znajdzie. No i się znalazła, do tego w stanie i w miejscu najgorszym z możliwych.

Sosnowy las z wolna się przerzedzał, pojawiały się coraz większe głazy i skały, a po kolejnych kilkudziesięciu metrach kończył się pionowym urwiskiem, z którego rozciągał się cudowny widok na podgórze Karkonoszy. Można było tu stanąć i cieszyć się panoramą. Można, gdyby nie skaza, blady kleks odciągający uwagę od piękna natury. Nagie martwe ciało dziewczyny kilkanaście metrów poniżej.

– Tam siedzi. – Funkcjonariusz wskazał do tyłu.

Mężczyzna mógł mieć góra dwadzieścia dwa lata. Oparł się pośladkami o jeden z głazów, splótł ręce na piersiach i wystawił twarz na promienie słońca przenikające przez rzadkie korony drzew. Wyglądał, jakby był na relaksującej górskiej eskapadzie, a nie jak człowiek, który znalazł przed chwilą zwłoki zaginionej przed kilkoma dniami koleżanki.

– On jest jakiś dziwny – dodał policjant.

Śledczy jeszcze raz zmierzył faceta wzrokiem. Nie podobała mu się jego postawa: rozluźniona, jakby beztroska, i ten dziwny uśmieszek błąkający się po jego wargach. Z czego on się, cholera, cieszy? Tak zazwyczaj nie wygląda ktoś, kto znalazł zakrwawione zwłoki. Do tego kogoś sobie znanego, z kim jeszcze trzy dni temu szlajał się po górskich szlakach, pił wino i kto wie, co jeszcze robił? Już on przyciśnie tego pieprzonego detektywa amatora i miłośnika poszukiwań na własną rękę.

W tym momencie od strony drogi nadeszli technicy kryminalistyczni ze sprzętem. Śledczy mimowolnie obrzucił spojrzeniem zachowującego się dziwnie młodego człowieka i przez głowę przeleciała mu jeszcze jedna myśl.

Chyba mieli pierwszego podejrzanego.

ARIEL – WIELE L AT WCZEŚNIEJ

Nienawidził liczby trzynaście. Przynosiła pecha, sprowadzała nieszczęścia, pakowała w kłopoty. Ariel miał trzynaście lat i nic nie mógł na to poradzić. Mógł tylko przeczekać. Do tego mieszkał pod numerem trzynastym, przypisaną do jego nazwiska liczbą porządkową w dzienniku była paskudna i złowieszcza trzynastka. Na to też nie mógł nic poradzić. Był przekonany, że to właśnie ta przeklęta liczba ciągle złośliwie sprowadzała na niego kłopoty. Tak jak teraz.

Odgłosy pogoni zostawiał na chwilę z tyłu. Zatrzymał się na moment, żeby złapać oddech. Stał ukryty za pniem dużego drzewa, gdzieś w środku zaniedbanego i zarośniętego krzakami parku. Dał się tu zapędzić, bo nie miał już dokąd uciec.

Gonili go we czterech. Znienawidzeni koledzy z klasy, którzy ciągle go prześladowali i wyśmiewali się z jego imienia. No bo „jak można mieć na imię Ariel?”. Jak proszek do prania. Tylko tym tumanom nie przyszło nawet do głowy, że imię Ariel nosił duszek powietrzny z dzieła wielkiego zagranicznego dramaturga, pomagający szlachetnemu Prosperowi dokonać zemsty na złych ludziach. Ariel wszystkim to tłumaczył, ale nikt go nie słuchał. Dla większości był tylko proszkiem do prania. I czasem tak się czuł. Był nieistotny, banalny, niedostrzegalny, ignorowany. Tak, jakby był niczym, nikim, proszkiem albo po prostu prochem. Czasami zastanawiał się przed snem, czy gdyby kiedyś rozwiał się na wietrze, ktoś by to w ogóle zauważył. Pewnie nikt.

Koledzy ze szkoły prześladowali go nie tylko za imię, ale także za to, że był inny. Inteligentny, delikatny, wrażliwy. Ale chyba głównie z tego powodu, że był od nich mądrzejszy. Doskonale się uczył, dużo czytał, pięknie się wysławiał, był grzeczny, szanował starszych, nie sprawiał kłopotów, nie pił taniego wina i nie palił papierosów za szkołą. Pewnie niektórzy z tych ścigających go teraz tumanów nigdy w życiu nie dosięgną swoją inteligencją poziomów, na których on był już od dawna. Był totalnie inny, nie pasował do tego miejsca. Mała wieś nieopodal wielkiego miasta nie tolerowała takich odmieńców. Wybryki natury odstające od mocno zaniżonej średniej zawsze były prześladowane. Tak naprawdę polowania na czarownice nigdy się nie skończyły, przybrały tylko inną formę, bo gdyby żył w tamtych czasach, pewnie niechybnie spłonąłby na stosie.

Gdzieś niedaleko usłyszał trzask łamanych gałęzi. Zerwał się do biegu.

– Tu jest! – rozległ się za nim radosny okrzyk jednego z prześladowców.

Uciekał na oślep, czując, jak rani sobie ramiona i nogi o ostre krzaki, uchylając się przed gałęziami złośliwie smagającymi go po twarzy. Nawet one były przeciw niemu. Bo przecież wszyscy są przeciw słabszym i „innym”. Nawet Bóg.

Wybiegł nagle na małą łączkę i już wiedział, gdzie jest. Około stu metrów dalej zobaczył zrujnowany pałac należący niegdyś do właściciela ziemskiego, posiadającego też kilka położonych blisko wiosek. Jednak każda potęga przemija, historyczne zawieruchy wywracają i niszczą wszystko. W taki sposób pałac popadł w ruinę, otaczający go park przypominał teraz raczej puszczę niż miejsce do spacerów i spędzania miłych chwil w upalne dni. Staw przed pałacem też zmienił się w bagno porośnięte wodną roślinnością.

Ariel biegł resztkami sił, grzęznąc w wysokiej trawie. Pogoń się zbliżała. Na łączkę z czterech stron wypadło czterech napastników, wydając radosne okrzyki na jego widok. Ruiny były dla niego ostatnim ratunkiem. Tylko czy zdoła dobiec do nich przed tamtymi? Oni porzucili gdzieś swoje plecaki. On swój, na dodatek pełen książek wypożyczonych dzisiaj z biblioteki, miał na ramieniu.

Udało się. Podciągnął się i wskoczył do środka przez pozbawione okiennic boczne okno znajdujące się tuż nad samą ziemią. Od razu pobiegł w kierunku schodów, wbiegł na górę po dziurawych kamiennych stopniach, przebiegł przez jedno pomieszczenie, potem drugie, aż wreszcie znalazł schronienie we wnęce w murze jednego z korytarzy. Przykucnął, ciężko dysząc, zlany potem. Serce tłukło mu się w piersiach jak przestraszony ptak w klatce. Bał się. Cholernie się bał. Zakrył dłonią usta, żeby tamci nie usłyszeli jego chrapliwego oddechu. Po chwili się uspokoił i nasłuchiwał.

Na dole rozległy się głosy. Znowu się rozdzielili, żeby go szybciej odszukać. Słyszał kroki na schodach, potem chrzęst gruzu i śmieci pod ich butami, kiedy go szukali. Jeden blisko, inny dalej, jeden na górze, kolejny na dole. Nikogo nie było na jego piętrze. Oddychał głęboko i zaczął w myślach powtarzać te kilka wersów mantry, którą stworzył któregoś wieczoru po powrocie do domu z podbitym okiem. Słowa przynosiły mu otuchę, mobilizowały do działania, dodawały odwagi. Bo przecież nie ma sytuacji bez wyjścia.

– Nie błagaj o litość, ponieważ nie ma żadnego Boga. Nie okazuj słabości, bo stracisz szacunek u innych…

Usłyszał ciche kroki na schodach. Któryś z nich się zbliżał. Zacisnął mocno powieki, zbierając się w sobie. Mocniej chwycił ciężki plecak wypchany książkami.

– Pomóc możesz sobie tylko sam…

Tak, musi to zrobić sam. Nieważne, ilu ich jest. Liczą się determinacja, hart ducha i spryt. Ich przewaga liczebna jest nieistotna. Przecież on jest od nich cztery razy inteligentniejszy. Może nawet szesnaście razy.

– Nie zwracaj uwagi na innych, nikt nie jest ważniejszy od ciebie… Kroki na korytarzu się zbliżyły. Napastnik był już tylko kilka metrów od jego kryjówki. Zebrał się w sobie. – Nie rozmawiaj z nieznajomymi, tylko oni mogą cię zasmucić…

Zamachnął się teczką, kiedy jeden z chłopców był już o krok. To był Michał, ten o ciągle złośliwym uśmiechu, największy wazeliniarz, który na każde słowo szefa bandy, Romka, reagował gromkim śmiechem, nawet jeśli ten mówił rzeczy – obiektywnie patrząc – nieśmieszne.

Chłopak dostał w twarz. Zachwiał się i z jękiem gruchnął na plecy, wzniecając obłoczek kurzu. Był tak zaskoczony, że nawet nie zareagował. Przez chwilę nie wiedział, co się stało, a potem złapał się rękami za rozbity i krwawiący nos. Już nie był bohaterem ochoczo bijącym słabszych. Teraz po prostu się rozpłakał, próbując zatamować krwawienie. Ariel podbiegł do niego i kopnął go w bok.

Potem od razu ruszył w kierunku, z którego dochodziły odgłosy kroków innego z napastników. Poczuł się cudownie lekko. Już się nie bał. Teraz on był myśliwym. – Nie błagaj o litość, ponieważ nie ma żadnego Boga – szeptał do siebie bezgłośnie.

– Nie okazuj słabości, bo stracisz szacunek u innych.

Zostawił plecak na korytarzu i zbiegł szybko na dół.

– Pomóc możesz sobie tylko sam – powtarzał, bo to mu dodawało odwagi.

Drugiego dopadł w kącie jednego z pomieszczeń. Zasypał go gradem ciosów i kopnięć, tak że tamten nie zdążył nawet zareagować. Upadł na kolana i zasłonił głowę ramionami. Mimo to Ariel kopnął go jeszcze dwa razy, po czym zniknął tak szybko, jak się pojawił. Zostawił jęczącego chłopaka, plującego krwią rozbitych warg. To był Janusz, kolejny przydupas Romka.

– Nie zwracaj uwagi na innych, nikt nie jest ważniejszy od ciebie. Nie rozmawiaj z nieznajomymi, tylko oni mogą cię zasmucić.

Spotkał ich na parterze. Jarek prowadził utykającego Michała. Krew nadal obficie płynęła mu z nosa. Na jego widok Jarek stracił chęć do walki, puścił kolegę i po prostu zwiał bez słowa. Michał, mimo opłakanego stanu, też rzucił się do ucieczki w ślad za kolegą. Już nie byli tacy mocni, jak im się to na początku wydawało.

– Pomóc możesz sobie tylko sam – powiedział głośniej, rozejrzał się po podłodze i podniósł ciężką połówkę czerwonej cegły.

– Gdzie wy jesteście?! – dobiegł go z góry głos Romka. – Macie zasrańca?!

Odpowiedziała mu cisza, więc zawołał jeszcze raz głośniej i z wyraźnym niepokojem w głosie:

– Michał, Jarek?! Co z wami? Gdzie wy poleźliście?!

Ariel ruszył schodami na górę, z cegłówką w dłoni. Szedł cicho jak złośliwy duch, a przynajmniej na tyle bezszelestnie, żeby Romek go nie usłyszał. Przywódca bandy chodził po poddaszu i pomstował głośno na nieobecnych kolegów, coraz bardziej zły i zniecierpliwiony. Wreszcie szarpnął za zabite płytą pilśniową drzwi balkonowe. Stare gwoździe tkwiące w zbutwiałych futrynach puściły i wyszedł na częściowo zniszczony przez czas balkon. Barierka z jednej strony była zerwana i nierozsądnie było tam wchodzić. Romek jednak poszedł, omijając ten fragment balkonu. Pewne chciał się rozejrzeć po okolicy, podejrzewając, że jego koledzy dostrzegli gdzieś uciekającego Ariela i pobiegli za nim. Stąd był doskonały widok na łąkę, zarośnięty staw i część parku. Romek wychylił się odrobinę przez barierę z desek, którą ktoś przed laty tu postawił dla bezpieczeństwa. Tylko nie wiadomo czyjego, bo nikt przecież tu nie wchodził.

– Pomóc możesz sobie tylko sam.

To dobrze, że Romek tam stał. Nie słyszał, jak w jego kierunku idzie Ariel. Usłyszał dopiero wtedy, kiedy ten stanął na progu drzwi na balkon.

Romek odwrócił się gwałtownie. W postawie Ariela musiało być coś takiego, że na jego twarzy pojawił się przestrach. Tak właśnie działali nieletni szkolni bandyci. Tracili cały rezon, kiedy brakowało hordy popleczników i trzeba było samemu spojrzeć osobie prześladowanej w twarz. A to wymagało szczególnej odwagi, jeśli osoba gnębiona miała w ręku cegłówkę. Romek zbladł i nie potrafił nic powiedzieć. To dobrze; i tak nic mądrego nie popłynęłoby z jego ust. W środku był pusty jak dzban. Nie miał nic do zaoferowania światu prócz psucia i niszczenia. Był jednostką zbędną. To on był teraz proszkiem, a Ariel zmienił się w głaz.

Jeśli są sytuacje, w których w ludziach budzi się uśpiona bestia, to właśnie była jedna z nich.

– Nie zwracaj uwagi na innych, nikt nie jest ważniejszy od ciebie. Nie rozmawiaj z nieznajomymi, tylko oni mogą cię zasmucić – powiedział Ariel i postąpił krok w kierunku Romka.