tytuł: Sprawa zaginionego markiza
tytuł oryginału: „Enola Holmes and the Case of the Missing Marquess”
autorka: Enola Holmes
wydawnictwo: Poradnia K
premiera 14.11.2018 r.
liczba stron: 240
Cena: 29,99 zł
ISBN: 978-83-66005-198
Sprawa zaginionego markiza
Czy nastoletnia dziewczyna może zostać detektywem? Czy młodej pannie przystoi podróżować na rowerze i wałęsać się samotnie po ulicach wielkiego miasta, gdzie nietrudno wpaść w tarapaty? I wszystko to w scenerii XIX-wiecznego Londynu! Taką nastolatką jest Enola Holmes – młodsza siostra słynnego Sherlocka. Pierwszy tom serii o jej przygodach, zatytułowany „Sprawa zaginionego markiza”, już 14 listopada ukaże się nakładem wydawnictwa Poradnia K.W dniu czternastych urodzin Enoli znika jej matka. Wbrew decyzji braci, Sherlocka i Mycrofta, na których spada obowiązek zaopiekowania się młodszą siostrą i którzy chcieliby zatrzymać ją na pensji z internatem, dziewczyna ucieka do Londynu, by odszukać matkę.
Nasza zuchwała buntowniczka wkrótce przekona się, jak wygląda życie samotnej kobiety w wielkim mieście. Poszukiwana przez najlepszego detektywa w historii i połowę Scotland Yardu, Enola zostaje uwikłana w sprawę porwania młodego markiza. Musi uciekać przed wszelkiej maści złoczyńcami, zostaje obrończynią słabszych i pokrzywdzonych i – przede wszystkim – rozwiązuje swoją pierwszą sprawę kryminalną. Czy odnajdzie matkę? Czy uda jej się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zniknęła? Do czego może służyć gorset albo tiurniura, gdy się jest zbuntowaną młodą panną? Przekonamy się już 14 listopada.
„Seria powieści o Enoli to nie lada gratka dla młodych wielbicieli Sherlocka. Zadziorna i zbuntowana nastolatka sprzeciwia się wszelkim konwenansom, bo chce być wolna i robić to, co kocha – zostać detektywem. A łatwo nie jest. Mamy tu przecież XIX-wieczny Londyn, gdzie kobiety nie mają żadnych praw i perspektyw! Enola się nie poddaje – walczy o siebie i swoją pasję. Świetna przygoda dla młodych dziewczyn!” – mówi Joanna Bażyńska, prezes wydawnictwa Poradnia K.
Seria przygód Enoli Holmes zostanie wkrótce sfilmowana. Główną rolę zagra Millie Bobby Brown, słynna Jedenastka z serialu „Stranger Things”, która tak mówi o książce i bohaterce: „Pełna mocy, zdolna i inteligentna… Z ważnym przesłaniem: możesz zrobić, co tylko zechcesz, wystarczy, że się na to zdecydujesz”.
o autorce:
Nancy Springer jest autorką ponad pięćdziesięciu książek dla dorosłych, młodzieży i dzieci. Seria książek o Enoli Holmes powstała dzięki Sherlockowi Holmesowi, który jest jej ulubionym bohaterem. Znaną postać nie tylko tutaj autorka uczyniła punktem wyjścia emocjonującej historii: w Tales of Rowan Hood opisała losy pewnej dziewczynki, która jest córką Robin Hooda. Za serię o Enoli była dwukrotnie nominowana do Edgar Award. Autorka mieszka w Bonifay na Florydzie,
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
Bardzo chciałabym wiedzieć, dlaczego mama wybrała mi imię „Enola”, które czytane wspak daje angielskie słowo „alone”, czyli „sama”. Mama uwielbiała, i prawdopodobnie nadal uwielbia, anagramy i szyfry, więc musiała jej przyświecać jakaś myśl. Może było to przeczucie, może jakieś leworęczne błogosławieństwo albo plany, chociaż mój ojciec jeszcze wówczas żył. Tak czy inaczej: „Doskonale sobie poradzisz sama, Enolu” – powtarzała mi niemal każdego dnia, kiedy byłam już podlotkiem. Tymi słowami zresztą żegnała się zazwyczaj ze mną w roztargnieniu, kiedy wychodziła ze szkicownikiem, pędzelkami i akwarelami na włóczęgę po wiejskich bezdrożach. I rzeczywiście, zostałam całkiem sama, kiedy pewnego lipcowego wieczoru, w dniu moich urodzin, nie wróciła do Ferndell Hall, gdzie mieszkałyśmy. Ponieważ zdążyłam już nieco poświętować w towarzystwie Lane’a, kamerdynera, i jego żony, kucharki, początkowo nieszczególnie przejęłam się nieobecnością swojej rodzicielki. Chociaż łączyły nas serdeczne więzi, rzadko kiedy jedna wtrącała się w życie drugiej. Doszłam do wniosku, że zatrzymały ją gdzieś jakieś pilne sprawy, tym bardziej że przykazała przedtem pani Lane, by ta wręczyła mi podczas podwieczorku kilka prezentów. Dostałam od mamy, co następuje: Zestaw do rysowania: papier, ołówki, scyzoryk do ich ostrzenia oraz gumki do wycierania, ułożone w sprytnie pomyślanej, płaskiej drewnianej skrzynce, która po otworzeniu zamieniała się w sztalugę. Opasły tom, zatytułowany Mowa kwiatów, z dołączonymi uwagami o sekretnym języku wachlarzy, chusteczek, woskowych pieczęci i znaczków pocztowych. O wiele cieńszy zeszyt z zaszyfrowanymi tekstami. Chociaż moje umiejętności plastyczne były raczej przeciętne, mama zachęcała mnie, bym wykorzystywała nawet tak skromny talent. Znała moje zamiłowanie zarówno do szkicowania, jak i do czytania prawie każdej dostępnej książki na dowolny temat – ale akurat szyfrowane zagadki nieszczególnie mnie pociągały. Mimo to sama sporządziła dla mnie zawierającą je książeczkę, pozszywała jej karty i ozdobiła delikatnymi akwarelowymi kwiatuszkami. Było oczywiste, że poświęciła sporo czasu na przygotowanie tego podarku. Więc jednak bywają chwile, że o mnie myśli, powtarzałam sobie raz po raz tego wieczoru. Chociaż nie miałam pojęcia, gdzie mogła się podziewać, przypuszczałam, że albo niebawem wróci, albo prześle nam w nocy jakąś wiadomość. Spałam zatem dość spokojnie. A jednak nazajutrz Lane potrząsnął smutno głową. Nie, pani domu nie wróciła. Nie, nie ma od niej żadnych wiadomości. Za oknem było szaro i deszczowo, jakby pogoda chciała się dostroić do mojego coraz bardziej nieswojego nastroju. Po śniadaniu podreptałam z powrotem na górę do swojej sypialni, całkiem przyjemnego azylu, do którego wstawiono szafę, stolik do mycia, bieliźniarkę i inne meble, pomalowane na biało i ozdobione w narożnikach naniesionymi z szablonu błękitnymi i różowymi bukiecikami. „Wsiowe meble”, jak mawiano, nadające się jedynie do pokoju dziecinnego, jednakże bardzo je lubiłam. Zazwyczaj. Ale nie dziś. Nie mogłabym usiedzieć w domu; doprawdy usiadłam tylko po to, żeby wciągnąć na buty kalosze. Miałam na sobie koszulę i pumpy, wygodne ubranie odziedziczone po moich starszych braciach. Narzuciłam na to wszystko płaszcz przeciwdeszczowy. Cała ogumowana, pognałam z tupotem na dół i chwyciłam parasol ze stojaka w holu, a następnie wyszłam przez kuchnię na zewnątrz, mówiąc pani Lane: – Idę się rozejrzeć. – Dziwne, niemal zawsze tak właśnie mówiłam, wychodząc z domu, oświadczałam, że wybieram się na poszukiwania, chociaż zasadniczo nie wiedziałam czego. Czegokolwiek. Wspinałam się na drzewa, żeby sprawdzić, co tam w górze zastanę: a to paskowane na bordowo i żółto skorupy ślimaków, a to kiść orzechów laskowych, a to ptasie gniazdo. A kiedy trafiałam na domostwo sroki, często znajdywałam w nim rozmaite przedmioty: guziczki od butów, lśniące wstążeczki, czyjś utracony kolczyk. Udawałam, że zginęło coś ogromnej wartości i wybieram się na poszukiwania.
Tyle że tym razem nie udawałam.
Pani Lane także wyczuła, że sytuacja jest zupełnie inna. Zazwyczaj pytała: „ A gdzież to kapelusz panienki, panno Enolu?”, ponieważ zawsze wychodziłam z gołą głową. Tym razem odprowadziła mnie tylko wzrokiem do drzwi bez żadnego komentarza. Idę się rozejrzeć za moją matką. Naprawdę uważałam, że sama potrafię ją odszukać. Upewniwszy się, że już mnie nie widać z kuchni, zaczęłam biegać w tę i z powrotem, niczym pies myśliwski, wypatrując śladów, które mogła zostawić mama. Poprzedniego dnia rano, z okazji urodzin, pozwolono mi się wylegiwać do późna w łóżku, więc nie widziałam, jak mama wychodzi. Ale zakładając, że jak zwykle poświęciła kilka godzin na malowanie szkiców kwiatów i roślin, szukałam jej najpierw na terenie posiadłości Ferndell. Zarządzająca majątkiem mama dawała roślinom pełną swobodę. Błąkałam się wśród zdziczałych ogrodów kwiatowych, krążyłam po trawnikach, na których rozpanoszyły się janowce i jeżyny, i po zagajnikach pełnych obrośniętych winem i bluszczem drzew. A szare niebo bez wytchnienia roniło nade mną deszczowe łzy.
Przez jakiś czas dreptał u mojego boku Reginald, sędziwy owczarek szkocki, w końcu jednak się 16 zmęczył i poszedł poszukać sobie schronienia. Rozsądne stworzenie. Przemoczywszy spodnie po kolana, powinnam zrobić to samo, ale nie potrafiłam. Mój niepokój wzrastał z każdym krokiem. Do tej pory strach wiódł mnie jak na smyczy. Strach, że mama leży gdzieś ranna, chora albo – tej obawy nie umiałam od siebie odegnać, bo mama już od dawna nie była pierwszej młodości – powalił ją nagły zawał serca. Że – ale nie mogłam tego nazwać wprost, były inne słowa… Odeszła. Zgasła. Połączyła się z moim tatą. Nie. Błagam. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro nie byłam z mamą „blisko”, to jej zniknięcie nie powinno na mnie zrobić większego wrażenia. Było jednak inaczej. Czułam się okropnie, ponieważ miałam wrażenie, że jeśli stało jej się coś złego, to z mojej winy. Zawsze czułam się winna – wszystkiego, nawet tego, że oddycham – bo pojawiłam się w życiu matki nieprzyzwoicie późno. Skandal, niepotrzebny ciężar. I zawsze obiecywałam sobie, że kiedy dorosnę, uda mi się jakoś to wszystko naprawić. Że przyjdzie dzień, w którym fakt mojego istnienia stanie się jasnym promykiem, wyzwalającym nas z mroków hańby.
I że wówczas mama mnie wreszcie pokocha. Więc musi żyć. A ja muszę ją odnaleźć. W swoich poszukiwaniach zapędziłam się aż do lasu, w którym całe pokolenia jaśnie panów polowały na zające i kuropatwy; zapuściłam się do opadającej skalnymi półkami, porośniętej paprociami kotliny, od której wzięła nazwę nasza posiadłość i w której uwielbiałam przesiadywać, jednak dziś nie traciłam tam czasu. Przeszłam dalej, aż do granicy Ferndell Park, gdzie kończył się las i zaczynały pola uprawne. Postanowiłam zapuścić się jeszcze dalej, podejrzewałam bowiem, że mama mogła się udać na przechadzkę po porośniętych kwiatami polach. Ze względu na bliskość miasta, mieszkańcy Ferndell porzucili uprawę warzyw i zaczęli sadzić dzwonki, bratki i lilie, których codzienna dostawa do Covent Garden okazała się znacznie intratniejszym zajęciem. Rosły tu rzędy róż, zagony nachyłków, płonące ognistymi barwami łany cynii i maków – wszystko na potrzeby londyńczyków. Widok tych ukwieconych połaci pobudzał mnie zwykle do marzeń, wyobrażałam sobie wielkie miasto, uśmiechnięte pokojówki przystrajające dzień w dzień pomieszczenia wielkopańskich rezydencji świeżymi bukietami, damy błękitnej lub królewskiej krwi, zdobiące włosy i suknie zawilcami i wonnymi fiołkami, Londyn, w którym…
Jednak dziś porastające rozległe pola kwiaty pozwieszały główki pod ciężarem deszczu, a moje londyńskie marzenia rozpierzchły się po paru minutach i zniknęły jak unosząca się nad polami mgła. Nad rozległymi polami. Nad ciągnącymi się całymi milami uprawami. Gdzie jest mama? W marzeniach – mówię teraz o marzeniach o mamie, nie tych londyńskich – widziałam siebie jako bohaterkę, na którą wyratowana przez nią matka spogląda z wdzięcznością i uwielbieniem. Ale to były tylko marzenia, a ja byłam głuptasem. Jak dotąd przeszukałam zaledwie jedną czwartą posiadłości i niewielki fragment pól. Gdyby mama leżała gdzieś ranna, wyzionęłaby ducha, zanim sama bym do niej dotarła. Zawróciłam i pospieszyłam z powrotem do dworu. Lane i jego żona zaczęli krążyć wokół mnie jak para turkawek nad gniazdem: on odebrał ode mnie ociekającą wodą parasolkę i przemoczone kalosze, ona zapędziła mnie do kuchni, żebym się ogrzała. I chociaż nie miała prawa mnie besztać, dała upust temu, co o tym wszystkim sądziła. – Ktoś, kto łazi godzinami po deszczu, ma chyba nie po kolei w głowie – poinformowała wielki piec kuchenny, zdejmując jedną z fajerek. – I ten ktoś, czy jest dobrze, czy źle urodzony, może się z tego wszystkiego zaziębić na śmierć – usłyszał stawiany na piecu czajnik. – Suchoty nie uszanują ani urodzenia, ani okoliczności – oznajmiła puszce z herbatą. Nie czułam się w obowiązku odpowiadać, ponieważ nie mówiła do mnie. I nie wolno by jej było robić mi tego rodzaju uwag. – Można sobie być wolnym i niezależnym, ale żeby zaraz latać po polach i dorobić się zapalenia migdałków, oskrzeli, płuc albo i czego gorszego? – O tym dowiedziały się filiżanki. A potem pani Lane odwróciła się do mnie i nagle zmieniła ton. – Za pozwoleniem panienki, czy panienka zje obiad? Może zechce się panienka przysunąć z krzesłem do pieca? – Spiekłabym się wtedy jak bułeczka. Nie, dziękuję za obiad. Czy nie było żadnych wiadomości od mojej mamy? – Mimo że znałam już odpowiedź, ponieważ Lane lub pani Lane od razu by mnie poinformowali, gdyby cokolwiek dotarło do ich uszu, nie mogłam się oprzeć, by nie zadać tego pytania. – Żadnych, proszę panienki. – Pani Lane zawinęła dłonie w fartuch, jakby przewijała niemowlę. Wstałam. – Muszę więc napisać kilka listów. – Ale w bibliotece nie jest napalone, panienko. Przyniosę papier i przybory do stołu, panienko. Poczułam ulgę, że ominie mnie wątpliwa przyjemność siedzenia w wielkim skórzanym fotelu w ponurym pomieszczeniu. Pani Lane wróciła do ciepłej kuchni, niosąc pióro ze stalówką i papier listowy z nadrukowanym herbem naszego rodu oraz kilka arkuszy bibuły. Zanurzając raz po raz stalówkę w kałamarzu, skreśliłam na kremowobiałych kartach kilka słów, adresowanych do miejscowego posterunku policji, informując o zaginięciu mojej matki i uprzejmie prosząc o zarządzenie poszukiwań. A potem się zamyśliłam: czy to naprawdę konieczne? Niestety tak. Nie można tego dłużej odwlekać. Trochę więcej czasu poświęciłam na sformułowanie drugiej wiadomości, która miała niebawem dostać skrzydeł i pomknąć po drutach do położonego o wiele mil stąd dalekotypu, w którym zmaterializowałaby się w postaci depeszy:
LADY EUDORIA VERNET HOLMES ZAGINIONA OD WCZORAJ STOP PROSZĘ O RADĘ STOP ENOLA HOLMES
Adres: Mycroft Holmes, Pall Mall, Londyn.
Drugi telegram o identycznej treści skierowałam do Sherlocka Holmesa z Baker Street, także w Londynie. Dwie depesze do moich braci.
ŹRÓDŁO: materiały prasowe wydawnictwa