#

Potocki to rodzaj Bonda - wywiad z Mirosławem Salskim

wywiad z Mirosław Salski

ZwB: Jest Pan autorem kilku już książek, w tym wydanej w tym roku powieści „Wielbłąd przy bramie”. Jaka była Pana droga do kryminału? Oczywiście dwuznaczność tego pytania niezamierzona...

Mirosław Salski Droga do kryminału to z jednej strony przypadek, a z drugiej działanie zamierzone. Swoją przygodę z pisaniem zacząłem mianowicie od zbioru opowiadań Lato oszustów zainspirowanych przed laty artykułem we „Wprost” o wszelkiej maści oszustach właśnie i wydrwigroszach. Były to praktycznie taki minikryminałki, przy pisaniu których zacząłem zwracać uwagę na właściwy temu gatunkowi sposób prowadzenia narracji. Szczególnie zależało mi na prowadzeniu z potencjalnym czytelnikiem (nie byłem wszak pewien, czy jakiekolwiek wydawnictwo zechce to wydać) swego rodzaju gry oraz by po dwóch stronach nie wiedział on jeszcze, kto jest winowajcą, a na dodatek by na koniec wywrócić jego podejrzenia po góry nogami. To okazała się dobra droga, bo opowiadania ostatecznie wydało w roku 2000 szczecińskie wydawnictwo promocyjne „Albatros”.

Kolejną próbą była powieść obyczajowa. Napisałem takową, wysłałem na konkurs do wydawnictwa Bellona i zająłem druga lokatę. Niestety nie oznaczało to publikacji. Próbowałem więc zainteresować moim „dziełem” inne wydawnictwa, ale żadne go nie chciało. Teraz – odpowiadano, sprzedają się tylko książki babskie i kryminały. Zwłaszcza debiutantów. Odgrzebałem zatem w Lecie oszustów opowiadanie „Kustosz” i na jego bazie stworzyłem złodzieja dzieł sztuki, któremu przypisałem wszystkie co większe kradzieże w Polsce począwszy od obrazu „Zdjęcie z krzyża” Rubensa w Kaliszu w 1973 roku, aż po czasy obecne. Powstała z tego chyba całkiem niezła powieść kryminalna, którą pod tytułem Muzeum falsyfikatów opublikowało w 2008 roku wydawnictwo SOL. Kryminał jednak, z uwagi na konieczność koronkowego prowadzenia fabuły, wyczerpuje, więc postanowiłem dla odpoczynku i aby zmierzyć się z inną formą, napisać coś zupełnie innego – zabrałem się mianowicie za drugi pożądany przez wydawców gatunek, czyli książkę babską! SOL jej co prawda nie chciał, ale chciało wydawnictwo Replika i wydało pod tytułem (podkradzionym Sofii Coppoli) Między słowami.

Potem, w nadziei, że „zaprzyjaźnione” już niby ze mną wydawnictwa wezmą ode mnie (jako już nie debiutanta) także typową powieść obyczajową, napisałem takowe dwie. Niestety nie wzięły, podobnie jak i inni. Wróciłem zatem do kryminału i tak powstał Wielbłąd przy bramie – kryminał, jak sobie wymyśliłem szczecińsko-kopenhaski.

ZwB Z zawodu jest Pan dziennikarzem telewizyjnym i wykładowcą akademickim. Czy Pana zawodowe doświadczenia pomagają w pisaniu? Może czerpie Pan z nich inspiracje?

Mirosław Salski Dzięki pracy w telewizji nauczyłem się pisać. Może brzmi to może dziwnie, ale podstawą pracy każdego dziennikarza, niezależnie od medium, jest pisanie. Zwięzłe, konkretne i logiczne, a na dodatek – co jest zmorą większości ludzi – takie, by odbiorca rozumiał przekazywaną treść za pierwszym razem, by nie musiał tekstu analizować i zastanawiać się, co autor miał na myśli. Samo pisanie oczywiście nie wystarczy, bo trzeba jeszcze pisać o czymś. Tu znowu telewizja okazała się dobrą szkołą, bo jako dziennikarz (po okresie robienia w newsach) zajmowałem się formami dokumentalnymi. W nich natomiast trzeba opowiadać. Obrazem, co prawda, ale to w sumie nie ma znaczenia – opowieść to opowieść. Musi mieć początek, środek i koniec. Jak szkolne wypracowanie. W filmie dokumentalnym o człowieku nie można pokazać jego całego życia, bo to musiałoby trwać tyle, ile żyje bohater. Trzeba dokonać wyboru i skupić się na tym, co najlepiej określa bohatera i co w sposób skondensowany o nim opowie. Pomogły mi też zajęcia w łódzkiej szkole filmowej (której studentem miałem być przyjemność), bo one otworzyły przede mną fabułę i dały podstawy jej konstruowania.

Jak to się ma natomiast do wykładowcy akademickiego? Nijak. Pisanie po prostu z czasem stało się odskocznią od rzeczywistości i sposobem spędzania wolnego czasu. Zamiast więc zbierać znaczki albo gapić się w telewizor – piszę.

ZwB Każde szanujące się miasto ma dziś swojego kryminalistę. Pan w tej powieści zawładnął Szczecinem (i po trosze Kopenhagą). Jaką rolę w Pana książce odgrywa miasto?

Mirosław Salski W książkach przed "Wielbłądem" uważałem, że umieszczanie akcji w konkretnym miejscu jest zbyt ograniczające i zobowiązujące. A z uwagi na konieczność opisywania prawdziwych miejsc troszkę zahacza o reportaż. Na Szczecin zdecydowałem się właściwie przez przypadek. Kiedy dawno, dawno temu byłem jeszcze w liceum, dostałem od ojca szwajcarski zegarek. Po latach okazało się, że najprawdopodobniej jest on jednym z blisko tysiąca skradzionych w 1956 roku ze szczecińskiej Baltony (oczywiście nie przez mojego ojca, bo on kupił zegarek w komisie, gdzie wstawili go złodzieje). No to do prawdziwej historii – kradzież w Baltonie jest bowiem punktem wyjścia całej intrygi – dołożyłem fikcyjne postaci i napisałem kryminał. Przy okazji uświadomiłem sobie, że Szczecin w Polsce jest mało znany i kojarzy się głównie z narosłymi przez lata legendami portowego miasta, do którego lepiej nie zaglądać i w którym do dziś grasują młodzieżowe gangi. Postanowiłem zatem z jednej strony to kryminalne oblicze miasta wykorzystać, a z drugiej pokazać tak piękne miejsca, jak choćby cmentarz przy ulicy o wyjątkowo poetyckiej nazwie – Ku Słońcu.

ZwB Zasadniczą cechą Pana twórczości jest humor. Aby go docenić, należy oczywiście przeczytać książkę, do czego zachęcam. A ja mam pytanie takie: jakie było Pana najśmieszniejsze doświadczenie w życiu? Opisał Pan je?

Mirosław Salski Myślę, że we wszystkich książkach widać ich autorów. Jeśli więc jest w nich humor, to najprawdopodobniej jego poczuciem obdarzony jest i autor, który czerpie z kolei ze swoich doświadczeń w tym zakresie. Ja podobnie. Jeśli zaś chodzi o konkretne, najśmieszniejsze doświadczenie, to sprawa zaczyna się robić poważna, bo niełatwo wybrać to naj. Jedną z moich ulubionych natomiast jest historyjka o „dużym i małym”. Otóż jako młody reporter regionalnego ośrodka TVP pojechałem kiedyś do centrali z jednym ze swoich szefów, który to przez całą drogę w pociągu puszył się swoją pozycją i wręcz otwarcie pokazywał mi moje miejsce w szeregu. I tak dotarliśmy na Woronicza. Zaraz za bramką strażnika usłyszałem, że ktoś bardzo głośno woła mnie po nazwisku. Okazało się, że to kierowniczka produkcji z Teleekspresu, z którym bardzo intensywnie wówczas współpracowałem, kilkanaście minut później spotkaliśmy na korytarzu samą Ninę Terentiew, która po wymianie ukłonów rzuciła „Panie Mirku, tekst dostałam i go w całości akceptuję” (robiłem wtedy w Warszawie studia podyplomowe i jako że gros zajęć miałem na Woronicza, to przy okazji pisałem dla „Głosu Pomorza” wywiady z wielkimi polskiej telewizji. Także więc z red. Terentiew, o czym mój szef nie wiedział), chwilę potem natknęliśmy się na red. Ewę Michalską, która poinformowała mnie, że nagranie programu „Sto pytań do” jest przesunięte o dwie godziny (do tego programu zarekomendował mnie z kolei red. Józef Węgrzyn, z którym też przeprowadzałem wywiad).

Potem trafił się jeszcze ktoś (w sumie – absolutnie dziwnym trafem – spotkałem wówczas wszystkie sześć czy siedem osób, które znałem), ale mój szef nikogo. I aż przykro było patrzeć jak schodzi z niego powietrze.

ZwB Tworzy Pan dziwne postacie i umieszcza je Pan w dosyć nietypowych sytuacjach. Czemu?

Mirosław Salski W szkole filmowej uczono mnie, że bohater filmowy (a także literacki) tylko w niewielkim stopniu przypomina prawdziwego człowieka. Jest natomiast jego obrazem. Skondensowanym, bo z uwagi na długość opowieści musi od razu ujawniać swoje główne cechy. Te zaś muszą być wyraziste, bo nikt z nas nie chce oglądać filmu czy czytać książki o szarym urzędniku, który codziennie chodzi do nudnej pracy, nic mu się nie przydarza, nie ma żadnych namiętności albo je przed nami tak pilnie strzeże, że nigdy ich nie poznamy. Chcemy, by nasi bohaterowie byli wyraziści, żyli w pięknych lub strasznych miejscach, zmagali się z niebezpieczeństwem i o coś walczyli. A my będziemy na to patrzyli z bezpiecznej perspektywy wygodnego fotela, czyli będziemy odczuwali „napięcie z drugiej ręki”.

ZwB Pana powieść jest więc raczej zabawą z konwencją kryminału niż samym kryminałem, tak?

Mirosław Salski Po dotychczasowych doświadczeniach z pisaniem doszedłem do wniosku, ze najbardziej jednak lubię gęste, dobrze skonstruowane opowieści, w której intryga goni intrygę, wszystko jest po coś, a strzelba z pierwszego aktu w ostatnim strzela. Kryminał do tego nadaje się chyba najlepiej, bo trudno napisać książkę o miłości, w której roi się od zwrotów akcji i suspensów.

ZwB A komisarz Olaf Potocki, jakby go Pan scharakteryzował?

Mirosław Salski Potocki to, jak chce gatunek, rodzaj Bonda – przystojny, uwodzicielski i prawy (choć nie trzymający się kurczowo przepisów), mający, jak każdy z nas, swoje słabości, ale też niezwykle inteligentny i sprawny jako gliniarz.

ZwB Kiedy możemy się spodziewać kolejnej Pana powieści? Wiadomo już, czego będzie dotyczyć?

Mirosław Salski Zacząłem właśnie pisać ciąg dalszy przygód komisarza Potockiego i grupy Kallego B., co z jednej strony bardzo mnie cieszy, z drugiej jednak frustruje, bo postawiłem sobie za cel, by „Wielbłąd II” (ostatecznego tytułu jeszcze nie mam), w odróżnieniu od dzieł typu „Rambo II” był lepszy od części pierwszej. Kiedy się natomiast książka ukaże? To zależy od tego, kiedy tak ja, jak i wydawnictwo Videograf uznamy ją za gotową do druku.


Jolanta Świetlikowska