#

MOCK. LUDZKIE ZOO

wywiad z Markiem Krajewskim

Marek Krajewski w rozmowie o swoim nowym kryminale Mock. Ludzkie zoo: – Proszę sobie wyobrazić taką scenę: niedzielnym popołudniem rodzina spaceruje alejkami ogrodu zoologicznego i nagle – między boksem z gorylami a wybiegiem dla lwów – spostrzega klatkę z ludźmi.


Ciekawe, której klasycznej sentencji użyłby Mock, by opisać sytuację, w jakiej znalazł się w Ludzkim zoo?

– Najpewniej przytoczyłby Senekę: Quid est enim novi hominem mori, cuius tota vita nihil aliud quam ad mortem iter est, co znaczy: „Cóż jest dziwnego w tym, że umiera człowiek, którego całe życie nie jest niczym innym jak tylko drogą ku śmierci”. Użyłby jej nie tylko po to, by poradzić sobie z trudną sytuacją, w jakiej się znalazł – zagrożenia życia, ale także po to, by wyrazić zwiątpienie w człowieka. Mock znajdowałby w tych słowach pocieszenie, bo jedynie śmierć mogłaby wybawić go od straszliwej działalności potwornych ludzi, z którymi go w tej książce zetknąłem.

– By opowiedzieć o przemocy i pewnego rodzaju eksperymencie, sięga Pan między innymi do historii kolonizatorów niemieckich.

– Oczywiste jest, że kolonizacja Afryki miała swoje ponure, przerażające oblicze. Jest ono widoczne także w pewnym nieludzkim eksperymencie, który zostaje dokonany na mieszkańcach Czarnego Lądu. Czytałem o nim wprawdzie nie w odniesieniu do kolonii niemieckich, ale w nawiązaniu do tego, jakie eksperymenty przeprowadzali Rosjanie. Osadziłem ten wątek w Kamerunie, ponieważ moje powieści są o Eberhardzie Mocku, czyli o Niemcu, a to była kolonia niemiecka. Trochę zmodyfikowałem rzeczywistość.

– Fabuła Ludzkiego zoo jest rozpięta między rokiem 1914 a 1929, rozgrywa się między innymi we wspomnianym Kamerunie, choć nadal najważniejszym miejscem jest Wrocław. Wydaje się, że już tyle Pan o nim opowiedział, a jednak ciągle udaje się odkryć coś nowego.

– Tym razem tą nowością jest motyw ludzkiego zoo. Mowa tu o wystawach w ogrodach zoologicznych, na których za kratami pokazywano żywych ludzi, głównie mieszkańców Afryki.

Proszę sobie wyobrazić taką scenę: niedzielnym popołudniem rodzina spaceruje alejkami ogrodu zoologicznego i nagle – między klatką z gorylami a wybiegiem dla lwów – spostrzega klatkę z ludźmi. Co to musiał być za widok! Ci ludzie zostali zdegradowani, mieli status zwierząt. I to jest przerażające. Przeczytałem o tym artykuł w czasopiśmie „Schlesien”, przypadkowo, szukając innych materiałów. Wstrząsnięty lekturą, wiedziałem, że mam już dominantę nowej powieści.

– W Ludzkim zoo obok Wrocławia pojawia się też Berlin, i to szczególny, bo u schyłku lat dwudziestych. Jednak Mock nie czuje się tam zbyt pewnie.

– Niemcy tamten okres w swojej historii nazywali „dzikimi, zwyrodniałymi, ale i złotymi latami dwudziestymi”. Berlin końca lat dwudziestych fascynował mnie szczególnie – jawił się jako jako współczesny Babilon, miasto grzechu, sin city, w którym działa mój bohater. Nie mogłem więc sobie odmówić, aby się udać do tego zepsutego miasta.

– Skoro cały czas rozmawiamy o zepsuciu i ciemnych stronach natury ludzkiej, przyznam, że książka momentami nastraja dość pesymistycznie. Zastanawiam się, czy autorowi takie stany się udzielają?

– Mam za sobą siedemnaście napisanych książek, nie ulegam więc nastrojowi, który tworzę. Jestem rzemieślnikiem. Pesymizm czy czarny obraz ludzkiej natury nie oddziałują zatem na mnie na tyle, bym chodził przygnębiony. Literacki weteran o takiej konstrukcji psychicznej jak ja, kiedy kończy pracę o godzinie 15 i zamyka komputer, zapomina o wszystkim. Zrzuca z siebie cały brud świata przedstawionego i wchodzi w rzeczywistość: idzie z psem na spacer, czyta książki, słucha muzyki, ogląda z żoną film. Normalne życie zwykłego polskiego inteligenta. Być może przy pisaniu pierwszych powieści odczuwałem rozterki mojego bohatera – smutek, przygnębienie czy pesymistyczne spojrzenie na świat – ale z latami zobojętniałem, tak jak obojętnieje weteran-żołnierz, który na widok krwi za pierwszym razem niemal mdleje, a potem to jest normalna część świata, w którym przebywa.

– Nie widzę zobojętnienia, zauważyłem za to zaangażowanie. Dla roztargnionych czytelników, takich jak ja, jest nawet ułatwienie w postaci przypisów. Nie pamiętam, by wcześniej się one pojawiały. To chyba novum?

– Muszę polemizować z kategorią „roztargnionego czytelnika”, bo akurat wykazał pan czujność.

Rzeczywiście po raz pierwszy zastosowałem taki manewr, że wyjaśniam obecne nazwy ulic czy odsyłam do książek poprzednich. Te nawiązania do książek były nieuniknione. Po pierwsze, co roku piszę nową powieść. Materiał narasta, o niektórych rzeczach zapominam

. Po drugie, jest to ułatwienie i ukłon w stronę czytelników, którzy niekoniecznie pamiętają szczegóły. No i wreszcie nie mogę tu przemilczeć pewnego aspektu marketingowego. Odesłanie do innej książki jest zachętą, by czytelnik tę książkę przeczytał.

– Przy okazji marketingu – po raz kolejny stwierdzam, że za mimowolną promocję kultury łacińskiej powinien dostać Pan laury. Widzę zresztą po rozsypanych tu i ówdzie cytatach i odniesieniach, że wplatanie ich w tekst kryminału nadal sprawia Panu ogromną radość.

– O użyciu łacińskiego czy greckiego cytatu nie myślę celowo. To wynika z mojej umysłowej formacji. Starożytności poświęciłem najlepsze lata mojego życia – młodość, studia, wczesną dojrzałość. Pracowałem naukowo na filologii klasycznej. Wchodziłem wtedy w kulturę klasyczną coraz głębiej. Nic więc dziwnego, że ona bezwiednie pojawia się w książce. Kiedy czytelnicy, jak Pan, zwracają na to uwagę, mam poczucie ogromnej satysfakcji.

Rozmawiał: Marcin Wilk






fot Szymon Szcześniak