tytuł: Niezależność
autor: Maurycy Nowakowski
wydawnictwo: Novae Res
wydanie: I
liczba stron: 382
ISBN: 978-83-8147-494-8
Ostatnie wpisy:
- Do pisania namówił mnie przełożony
- Pił kawę, patrzył na posągi dwóch lwów i … wymyślił thriller szpiegowski!
- Zaczynam od zrobienia listy najbardziej osobliwych cech każdego z bohaterów
- "Obok czytania kryminałów, moją wielką miłością jest prestidigitatorstwo"
- "Mam nadzieję, że „Przyjaciółka” spełni oczekiwania czytelników"
- Bez doświadczeń zawodowych w ogóle nie próbowałbym pisać powieści szpiegowskich
- Lubię wywrócić wszystko do góry nogami i zostawić czytelnika w stanie zaskoczenia!
- Kwestionariusz autora: Vincent V. Severski
- Nie zamierzam rezygnować z pisania o rzeczach dla mnie ważnych. Nawet za cenę hejtu.
- Pisze wyłącznie o tym, co dobrze zna!
Jestem przekonany, że najważniejsze powieści jeszcze przede mną
Laureat Kryminalnej Piły, dziennikarz, który za dziennikarza się nie uważa, autor muzycznych biografii i kryminałów mocno osadzonych w polskiej rzeczywistości, na bieżąco pilnie obserwowanej i krytykowanej. Przede wszystkim jednak człowiek, który buduje w sobie pisarza i pragnie pozostawić po sobie coś ważnego. O konflikcie trawiącym Polskę, projekcie literackim wymykającym się stylistykom i różnych aspektach niezależności z Maurycym Nowakowski rozmawiała Paulina Stoparek.Paulina Stoparek: Jest Pan laureatem Nagrody Kryminalnej Piły za wydaną w 2015 r. powieść „Plagiat”. Taki laur coś zmienia w życiu młodego autora? Łatwiej jest znaleźć wydawcę? Sypie się więcej zaproszeń na literackie imprezy?
Maurycy Nowakowski: Na pewno poczułem się wyróżniony, dlatego jeśli coś wyraźnie się zmienia, to przede wszystkim samopoczucie autora. Rośnie wiara w siebie. Tak pozytywna reakcja obiektywnego i krytycznego odbiorcy, jakim jest jury festiwalu, to paliwo o niezwykłej sile. Dodało mi to skrzydeł i utwierdziło, że obrałem właściwy kierunek i że moja wizja literacka, choć specyficzna, jest czytelna i trafia na właściwy grunt. Jeśli chodzi o wpływ na sprawy wizerunkowe i organizacyjne, to nie odczułem specjalnej różnicy. Taki sukces trzeba umieć „sprzedać” i leży to głównie w gestii wydawnictwa, a mój ówczesny wydawca, delikatnie mówiąc, nie popisał się. Przypuszczam, że można było z tego pilskiego zwycięstwa więcej wycisnąć. Ale nie ma już co do tego wracać. Dla mnie Kryminalna Piła A.D. 2016 to jeden z najpiękniejszych momentów mojej pisarskiej przygody i nie rozpatruję tego wyłącznie przez pryzmat namacalnych korzyści. Najważniejsze, że zbudował mnie ten sukces, w pewnym sensie wyciągnął z dołka, w jakim się wówczas znajdowałem.
PS: Warto odnotować, że jest Pan także dziennikarzem kulturalnym i autorem książek muzycznych, biografii takich rockowych tuzów jak Peter Gabriel czy Phil Collins. Muzyczna ikona a gatunkowa fabuła kryminalna to zupełnie dwie inne bajki. Jaka jest geneza tego twórczego przeskoku?
MN: A niedługo dojdzie jeszcze proza pozagatunkowa, bo aktualnie pracuję nad powieścią, która nie będzie kryminałem, a próbą nawiązania do takich dzieł jak „Rok 1984”, „Nowy wspaniały świat” czy „451 stopni Fahrenheita”. Te twórcze przeskoki, jak je Pani nazwała, wiążą się z tym, że dla mnie pisarstwo jest rodzajem narzędzia, które można wykorzystywać na różne sposoby, w zależności od potrzeby, tematu i potencjału autora. Ciągle mam wrażenie, że nie wykorzystuję swojego potencjału w pełni. Wciąż jestem na literackiej drodze pod górę, z każdym rokiem czuję się lepszym pisarzem i jestem przekonany, że najważniejsze powieści jeszcze przede mną. Potrzebowałem czterech biografii, żeby poczuć w sobie gotowość do napisania powieści gatunkowej. Następnie po czterech kryminałach ponownie coś drgnęło, jakieś nowe pokłady potencjału się otworzyły i rozpocząłem pracę nad książką, która teraz wymyka się wszelkim stylistykom. Poczułem w sobie gotowość, by na miarę swoich możliwości zrewolucjonizować też formę, w której się obracam. Jest to w dużym stopniu wynik tego, że podporządkowuję formę tematowi, jaki chcę poruszyć, i sferze emocjonalnej, w której chcę, jako pisarz, funkcjonować. Przez pierwsze pięć lat chciałem przybliżać sylwetki ulubionych muzyków, później zapragnąłem opowiadać historie z dreszczykiem i morałem, teraz muszę przedstawić świat, którego jeszcze nie ma, ale boję się, że będzie…
PS: Porozmawiamy o tym za moment, natomiast teraz chciałabym jeszcze wrócić do Pana duchowych korzeni. Muzyka czy literatura? Analiza słów i abstrakcyjnego teledysku do „Sledgehammera” czy zachłystywanie się przygodami Pana Samochodzika? Czego bliżej był nastoletni Maurycy? Co ważniejsze dla Nowakowskiego jest teraz?
MN: Zaskoczę Panią, bo ani „Sledgehammer”, ani Pan Samochodzik, a boisko piłkarskie, składy drużyn, treningi, tabele i wszystko to, co kryje się pod hasłem „futbol”. Nastoletni Maurycy żył w rytmie wyznaczanym przez treningi, mecze i obozy przygotowawcze do sezonu oraz przez terminarze meczów Śląska Wrocław, którego jestem wiernym kibicem do dziś. Do dwudziestego roku życia byłem przekonany, że zostanę piłkarzem, a fakt, że zaliczyłem nawet dwa sezony w niższych ligach już jako senior świadczy, że to wcale nie było aż takie odległe. I w tej mojej piłkarskiej przygodzie faktycznie bardzo mocno towarzyszyła mi muzyka. Przede wszystkim Genesis, ze wszystkich okresów twórczości, i Pink Floyd. Literatura znajdowała się daleko w tle, chociaż już wtedy wiedziałem, że bardzo mnie pociąga, ale chyba nie miałem jeszcze w sobie gotowości intelektualnej ani cierpliwości, żeby się w świat książek mocniej zagłębić. Czytałem głównie powieści Waldemara Łysiaka, który nadal jest jednym z moich ulubionych autorów. Może się to komuś wydać dziwne, że miałem taką dziurę literacką w swoim życiu, ale prawda jest taka, że to przede wszystkim szkoła zabiła we mnie ten początkowy wczesnodziecięcy entuzjazm, jaki przejawiałem do książek. Rodzice do dziś wspominają, jak ich zamęczałem prośbami o wspólne czytanie bajek i wierszy Wandy Chotomskiej, które były tak wałkowane, że znałem je na pamięć. Miałem siedem lat, kiedy zacząłem pisać własne historyjki. W takim małym żółtym notesie spisywałem autorskie opowiadania o Kubusiu Puchatku. A później do mojego życia wtargnęła szkoła, zniechęcając mnie do książek na kilka lat.
PS: A dziennikarstwo? Bycie dziennikarzem na pewno pomaga w napisaniu biografii. A jak jest w przypadku beletrystki?
MN: Z tym moim dziennikarstwem jest tak, że ja co prawda studiowałem na kierunku dziennikarskim, ale mówiąc szczerze, nigdy w tym zawodzie nie pracowałem i nie chciałem pracować. To, czym się kieruję w pracy nad biografiami to intuicja i zdrowa ciekawość. W beletrystyce w ogóle nie widzę miejsca na dziennikarstwo. Dla mnie pisarstwo to myślenie, przeżywanie i komunikowanie, a nie research. Nie lubię prozy, która jest tym researchem przeładowana. Momentalnie wyczuwam, kiedy autor chce się pochwalić wiedzą nabytą w trakcie pracy nad książką. Reaguję na to alergicznie.
PS: Wyobrażam sobie, że praca nad biografią człowieka, którego dokonania są kamieniem milowym w danej dziedzinie kultury, to właściwie niekończący się research, tytaniczny wysiłek i zamiłowanie do detali związanych z tą konkretną osobą. Jestem bliska czy daleka prawdy? Trudniej przełożyć na słowa żyjącą legendę czy frapującą intrygę na styku kultury, polityki i szołbiznesu, z jaką mamy do czynienia w „Niezależności”?
MN: Research, wysiłek, zamiłowanie do detali – to wszystko prawda. Natomiast w moim rozumieniu to przede wszystkim głębokie zrozumienie drugiego człowieka określiło mnie jako biografa. Moją najlepszą i najważniejszą biografią jest „Sen w wysokiej rozdzielczości”, książka w największym stopniu oparta na moich rozmowach z ludźmi, o których pisałem, czyli muzykach zespołu Riverside. I ta książka jest udana, prawdziwa i uczciwa dlatego, że z każdym z nich potrafiłem znaleźć wspólny język. Wszystkich ich w takim samym stopniu zrozumiałem i doceniłem wkład w sukces, wyjątkowość i trwałość tego zespołu. A jeśli chodzi o porównanie trudności, to wydaje mi się, że jednak trudniej jest napisać dobrą beletrystykę. W biografii przede wszystkim masz już historię, więc nie musisz jej wymyślać, a i formalnie nie ma wielkiego pola do popisu. Nie twierdzę, że to łatwizna, bo czasami już samo odtworzenie historii, dokopanie się do wiedzy jest wielkim wyczynem, ale to faktycznie bardziej praca dziennikarska niż twórcza.
PS: Kurs w szkole „Maszyna do Pisania” pod okiem pisarza Jacka Bieruta pomógł? Rozwinął, powściągnął, nauczył, stłumił? Jak realnie ma się taki kurs do pracy pisarza?
MN: Rozwinął, uruchomił, wzmocnił, utwierdził, zmobilizował… Uważam, że żadna szkoła nie nauczy pisarstwa, tak jak nie nauczy myślenia, ale kurs pod okiem Jacka Bieruta dostarczył mi kilku bardzo wartościowych bodźców, które uruchomiły we mnie nowe procesy i umożliwiły rozwój. Jesienią mam zaplanowane kolejne kursy w „Maszynie” i już ostrze sobie na nie zęby. Kontynuacja pracy z Jackiem Bierutem zapowiada się bardzo ciekawie, a jeszcze będę miał okazję popracować pod okiem Łukasza Orbitowskiego, którego bardzo cenię. Jego „Kult”, który właśnie czytam, jest znakomity.
PS: Właśnie, docenienie, w sensie duchowym, a nie laurów jako takich. W Internecie znalazłam taką piękną wypowiedź Pana autorstwa: Coraz częściej myślę o swoim pisaniu w dużo szerszej perspektywie niż jeszcze kilka lat temu. Oczywiście nie zapominam o rynku, o sprawach bieżących, o tym, by moje książki były atrakcyjne tu i teraz, ale zaczynają się dla mnie liczyć też inne kwestie. Przede wszystkim to, ile tak naprawdę moje pisarstwo daje drugiemu człowiekowi. I czy to jest mu absolutnie niezbędne, potrzebne do życia. Rynek lubi o tym zapominać, bo skupiony jest na generowaniu zysków, ale literatura ma też inne obowiązki. Wiadomo, dostarczanie rozrywki to rzecz ważna i dobra, ale literatura może dużo więcej. I ja wchodzę w taki wiek, kiedy te obowiązki zaczynają mnie bardzo interesować, pociągać i niebawem zamierzam je zacząć wypełniać. Ma Pan ambicje, by „Niezależność” spełniła to zadanie? Do jakich osobowości wśród czytelników najbardziej chciałby Pan trafić?
MN: „Niezależność” jest częścią nieformalnego cyklu kryminalnego z dziennikarzem Marcinem Faronem w roli głównej, ale jest też swoistym dokumentem mojej drogi rozwoju. Myślę, że to bardziej zwieńczenie tego okresu i etapu rozpoczętego sześć lat temu wydaniem „Okrągłego przekrętu”. Bardzo się cieszę, bo wiem, że teraz oddaję w ręce czytelników swoją najlepszą i najdojrzalszą powieść, w której udało mi się zaprezentować najwięcej swoich atutów i niejako połączyć zalety trzech poprzednich powieści. Zacytowane przez panią słowa nawiązują z kolei do mojej następnej powieści, o której już wcześniej napomknąłem. Nosi tytuł „Rozdarcie” i nie będzie przypisana do żadnego znanego mi gatunku. Połączy w sobie elementy powieści utopijnej, science-fiction, political-fiction i kryminału. Przedstawię w niej swoją wizję Europy przyszłości zniewolonej miękkim totalitaryzmem, opowiem o świecie w którym bogami są porządek, bezpieczeństwo i transparentność, a uprawianie sztuki i tworzenie są surowo zabronione, artyści z kolei są ścigani i eliminowani ze społeczeństwa. Akcja toczyć się będzie w roku 2052, dwadzieścia lat po kilkuletnim kryzysie i stanie wojennym trawiącym Europę; stanie wojennym, który zainstaluje w Europejczykach obsesyjną potrzebę bezpieczeństwa, które w tak rozumianej skali zniewala. To bardzo odważna, ryzykowna i rozbudowana wizja, dlatego też musiałem – i chciałem – uciec z szufladek stylistycznych. Żeby zrealizować taką wizję, trzeba rozpisać własne reguły gry. Do kogo chciałbym trafić? Krótko mówiąc, do czytelnika, który zrozumie i doceni to, co mam do przekazania, ale jaki jest rys wzorcowego odbiorcy mojej prozy, to się dopiero okaże. Mój świat literacki dopiero się kreuje.
PS: „Rozdarcie” będzie posiadało zapewne mnóstwo kontekstów kulturowych i historycznych. Wierzy Pan w obycie czytelnika nieogłupionego popeliną, w jego chęć wyłapywania odniesień?
MN: Nie umiem na to to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Z jednej strony niespecjalnie przejmuję się potencjałem intelektualnym czytelnika, a w przypadku „Rozdarcia” wręcz w ogóle o tym nie myślę. Wiem, że robię w tej chwili coś, co może zostać źle zrozumiane albo w ogóle niezrozumiane. Z drugiej strony organicznie wierzę w to, że są wśród nas ludzie bardzo inteligentni, mądrzy i wrażliwi, do których ta opowieść przemówi i oni ją zrozumieją. Poza tym wiedza historyczno-kulturalna nie będzie raczej podczas lektury „Rozdarcia” niezbędna. Staram się, nawet dla samego siebie, żeby wyszło dzieło mimo wszystko czytelne i zrozumiałe, i choć może mieć charakter intertekstualny, to na pewno nie chcę, by wyszła z tego rzecz megalomańska, przemądrzała, pretensjonalna, skierowana tylko do koneserów sztuki czy znawców jej historii. Sam mam wiele luk i nie chcę z siebie robić nie wiadomo jakiego specjalistę. W wielu kwestiach artystyczno-twórczych dopiero teraz zdobywam wiedzę, którą ostrożnie wykorzystuję w „Rozdarciu”. Po pierwsze, chciałbym, żeby to, co mam do przekazania, odnosiło się do ogólnego zagadnienia wolności i wielkiej siły sztuki, która jest człowiekowi po prostu potrzebna do życia, do rozładowania napięć, do poszerzania przestrzeni emocjonalnej i lepszego rozumienia samego siebie, a także drugiego człowieka. A po drugie, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby dla jakiegoś czytelnika, który być może jest na ten moment daleki od świata sztuki, powieść ta okazała się przewodnikiem po ciekawych, może lekko zapomnianych dziełach.
PS: Użył Pan ciekawego sformowania dotyczącego Pańskich powieści gatunkowych. „Nieformalny cykl”. To oznacza serię książek bez planu, niewiedzę autora, czy jego bohater rozwiąże jeszcze jakąś zagadkę? Cykl w zależności od tego, czy aspiracja do niegatunkowej (wyższej?) półki wypali?
MN: Nie kalkuluję w ten sposób. Piszę „Rozdarcie”, nie zaprzątając sobie głowy tym, czy ta powieść wypali w znaczeniu rynkowym, które jest kluczowe przy planowaniu dalszych działań. Wprost przeciwnie, zakładam wręcz, że to będzie książka bardzo „pod prąd” i może się spotkać z całkowitym brakiem zrozumienia. Ona ma przede wszystkim wypalić w skali moich autorskich oczekiwań, a to się stanie na pewno. Prędzej czy później. Może to zabrzmi górnolotnie, ale mam świadomość tego, że „Rozdarcie” to powieść, którą ludzie może docenią dopiero po wielu latach… I mam w sobie na to zgodę. A jeśli chodzi o sformułowanie „nieformalny cykl”, to używam go głównie dlatego, że każdy z moich kryminałów jest osobną historią i można go przeczytać w oderwaniu od innych nic przy tym nie tracąc. Ale mimo to, jest to pewien cykl, bo pojawiają się drobne nawiązania i w sumie bez trudu można odtworzyć drogę Marcina Farona. W „Okrągłym przekręcie” zaczynał jako młodziutki, naiwny dziennikarz piłkarski pisząc dla „Kuriera Piłkarskiego”. W „Plagiacie” przeniósł się do wrocławskiej redakcji kulturalnej „Korespondent” zajmującej się głównie tematem Europejskiej Stolicy Kultury. Po epizodzie wrocławskim, w powieści „Przypadek”, wrócił do Warszawy, gdzie spróbował swoich sił jako pracownik działu PR korporacji lekowej Medillek, i pod koniec tegoż „Przypadku” podjął pracę w „Raporcie”. Tym sposobem dotarliśmy do „Niezależności”, która zaczyna się od wręczenia Faronowi nagrody za przełomowy reportaż o Medilleku.
PS: Podczas lektury Pana najnowszej powieści rodziły się w mojej głowie skojarzenia z rzeczywistymi wydarzeniami i instytucjami, jakie miały miejsce, istniały lub nadal istnieją, są aktualne dla Polski. Ale mimo tego, że podobieństwa się wręcz narzucają, wolę dopytać: to zabieg celowy? To dziennikarska potrzeba komentarza, prywatna potrzeba wypowiedzi Maurycego Nowakowskiego czy jednak przypadek?
MN: Zdecydowanie prywatna potrzeba. Nie chcę pisać banalnych czy oderwanych od rzeczywistości historyjek kryminalnych o morderstwach i śledztwach. Dla mnie kryminał to trochę pretekst do powiedzenia czegoś ważniejszego, do pokazania jakiegoś konkretnego obrazu, stanu rzeczy, zaprezentowania specyficznych relacji między ludźmi, grupami światopoglądowymi czy środowiskami. Od tego co dzieje się ostatnio w Polsce, czy nawet w całej Europie, nie da się uciec. Zmiany, a co za tym idzie konflikty, rozlały się już po wszystkich dziedzinach życia i to rozdarcie społeczno-światopoglądowe jest bardzo głębokie i bardzo rozległe. W „Niezależności” w największym stopniu daję upust własnemu niezadowoleniu z tej ciągnącej się już zbyt długo walki dwóch zwaśnionych sił, z których właściwie żadna nie jest mi bliska. Mam poczucie, że żyjemy w permanentnym konflikcie, który do niczego nie prowadzi, a to wyniszcza. Mirosława Linetty i Wera Lin, matka i córka, bohaterki „Niezależności”, w pewnym sensie zamykają we własnej relacji jakąś część tego rozległego konfliktu. To spory kawałek skonfliktowanej Polski ujęty w dwóch bliskich sobie kobietach. Obie mają dużo racji, obie w wielu sprawach mają klapki na oczach, ale przede wszystkim niosą ze sobą taką siłę, że ich walka wciąga wszystkich wkoło, jak wir.
PS: A propos najbardziej dosłownego, moim zdaniem, znaczenia tytułu Pana najnowszej powieści, czyli niezależności przekonań społecznych i politycznych… Powiedział Pan, że żadna ze zwaśnionych sił społeczno-politycznych nie jest Panu bliska. Zatem czuje się Pan niezależny w tym sensie? Neutralny? Jest w ogóle możliwe, by w myślach i wypowiedziach ustrzec się subiektywizmu, naleciałości płynących z doświadczeń?
MN: Czuję się niezależny, bo zależność w tej chwili i w tych kwestiach, o których mówimy, opiera się głównie na nieumiejętności obronienia się przed nasilającą się manipulacją. Zbyt długo już żyję i zbyt aktywnie w tym wszystkim uczestniczę, by się na to nabierać. Mój filtr ma już bardzo małe oczka i trudno mnie oszukać, nabrać czy poszczuć na kogoś… Nie znaczy to, że żyje mi się lekko, łatwo i przyjemnie, bo tak nie jest, ale na pewno nie jestem marionetką ze sznureczkami, za które ktoś tam z drugiego planu albo z góry pociąga.
PS: Zauważyłam, że w „Niezależności” sporo jest dziennikarskich form i komentarzy, dość obszernych. Mam tu na myśli takie fragmenty jak wywiad głównego bohatera z panią minister kultury, opisy rozmaitych zachowań podzielonego społeczeństwa w odpowiedzi na istotne wydarzenie w kraju, komentarze na temat aktualnych decyzji rządu. Może jednak więcej w Panu dziennikarza, niż Pan myśli?
MN: Naprawdę jestem pisarzem, a przynajmniej zmierzam do tego miana, dziennikarza z kolei tylko udaję… Ale fakt, że tych form jest sporo i że czuję się z nimi dobrze. Wiem, że jestem w tym wiarygodny. Chcę pisać niekonwencjonalne kryminały, unikające tradycyjnych, typowych rozwiązań i takimi zabiegami, jak chociażby wykorzystanie formuły wywiadu rzeki, można kryminał lekko odświeżyć. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w powieści kryminalnej spotkał się z takim zabiegiem, a daje on wiele możliwości. Rozmowy dziennikarza Dariusza Zadary z aktorką Weroniką Linetty umożliwiły mi dosyć głębokie przedstawienie postaci i jej historii, na dodatek w dobrej dynamice. Lubię pisać dialogi jak w scenariuszu, bez wtrętów narracyjno-opisowych. Czysty dialog. Jakby podsłuchana rozmowa. Dobrze się to czyta.
PS: Wróćmy jeszcze do niezależności i jej aspektów. Niezależność autorska, pisarska. Współpraca z Wydawnictwem Novae Res ją Panu daje? Sporo było zmian na etapie redakcyjnym?
MN: Na ten moment jestem zadowolony z tej współpracy i powiedziałbym, że to, w tym lekko zabałaganionym świecie, jakim jest rynek wydawniczy, jedna z najzdrowszych relacji, w jakich byłem. Zobaczymy, co będzie dalej, ale początek jest obiecujący. Redakcja ledwie liznęła tekst. Podobał mi się ten proces. Mało ingerencji, a niemalże wszystkie uznałem za trafne, podnoszące jakość tekstu. Nazwisko redaktora już sobie zapisałem i nie miałbym nic przeciwko temu, żeby w przyszłości jeszcze z nim współpracować.
PS: Pozostaje jeszcze niezależność finansowa. Plan: być etatowym pisarzem?
MN: Jeśli ktoś chce mieć spokój i żyć dostatnio, to lepiej mieć alternatywę. Pisarstwo to bardzo niebezpieczna i niepewna droga kariery. Nie na wszystko ma się wpływ. Można odnieść sukces i stać się z miesiąca na miesiąc bardzo bogatym człowiekiem, pisząc nawet słabe książki, ale można też ciągle borykać się z kłopotami finansowymi, tworząc wspaniałą literaturę. Na to nie ma recepty, ani sprawdzonego wzoru, a im rynek jest bardziej zepsuty, tym uczciwy kompromis między jakością a popularnością jest mniej możliwy. W tej chwili nie robię nic innego poza pisaniem, ale po raz pierwszy w życiu zaświtała mi myśl, żeby odciążyć moje książki z bardzo niewdzięcznego obowiązku utrzymywania mnie. Wynika to z tego, że chciałbym rozwijać własny styl, więcej ryzykować, uciec od etykietek i spróbować stworzyć coś naprawdę oryginalnego i charakterystycznego. Powiedziałbym, że zwycięża we mnie pisarz, twórca, i ten nowy stan to rodzaj troski o literaturę, którą uprawiam. Bo ona albo ma zarabiać, albo rewolucjonizować. To może się ze sobą połączyć, ale nie musi i nie mogę tego zakładać, bo byłbym naiwny. A prawda jest taka, że Maurycy Nowakowski nie jest ani tym gościem od książek muzycznych, ani nie jest autorem kryminałów. To półprawdy. Maurycy Nowakowski to człowiek, który buduje w sobie pisarza i bardzo by chciał zostawić po sobie coś ważnego, nie oglądając się specjalnie na raporty sprzedaży i listy bestsellerów.
PS: Zatem jakie plany zawodowe na przyszłość? Będzie eksperymentalne, buntownicze „Rozdarcie”. Kiedy?
MN: Jestem mniej więcej w połowie pracy nad tym projektem. To moje oczko w głowie. Chciałbym skończyć w tym roku i postarać się o premierę jesienią 2020, choć przyznaję to optymistyczna wizja. To będzie moja dziesiąta, jubileuszowa książka, więc musi być z przytupem! Mam też pomysł na kolejny kryminał z Faronem. Być może będzie to dyptyk, czyli dwie powieści z dwiema osobnymi historiami i jedną dużą, klamrową, rozłożoną na dwie książki. Nigdy jeszcze nie pracowałem nad takim formatem, a wydaje mi się to pociągające. Historia którą w konspekcie już sobie rozpisałem, ma, mam wrażenie, spory potencjał. Pozostanę w klimatach kryminału political-fiction z elementami dramatu obyczajowego, czyli tak jak lubię najbardziej. Biograficzno-muzycznych planów nie mam… Jeśli się za coś biorę, to musi to być lepsze od tego, co robiłem wcześniej, a fakt jest taki, że nie widzę na horyzoncie tematów o większym potencjale niż Riverside. Szczególnie jeśli ktoś, tak jak ja, siedzi w klimatach, nazwijmy to, progresywnych. Chwilowo moja droga biograficzna się urwała, ale jako autor literatury non-fiction nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.
PS: Dziękuję za rozmowę!
Paulina Stoparek
Paulina Stoparek - z wykształcenia kulturoznawca filmoznawca, zawodowo związana z branżą wydawniczą, pracuje głównie przy literaturze kryminalnej. W sieci publikuje od 2012 r. Pisząc o literaturze i kinie, szuka kontekstów, wynajduje absurdy, rozpatruje od strony kulturoznawczej. Przede wszystkim jednak wytacza merytoryczne działa przeciwko tym, którzy rzetelną krytykę mylą z hejtowaniem i ogólnikowością. Takim pisaniem gardzi i prędzej padnie trupem, niż się do niego zniży. Prowadzi witrynę „Redaktor na Tropie” (redaktornatropie.wordpress.com)
Wywiad z Maurycym Nowakowskim