#

O pomysłach na powieść i pradziadku policjancie - wywiad z autorką powieści kryminalnej "Tu się nie zabija".

wywiad z Anną Bińkowską

JR. Witam Pani Aniu, za Panią niezły start literacki. Jest Pani dwukrotną laureatką ogólnopolskiego konkursu na opowiadanie kryminalne lub sensacyjne w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału, laureatką konkursów literackich „Złoczyńcy w uzdrowisku” oraz na opowiadanie kryminalne pod honorowym patronatem Komendanta Policji Stołecznej, finalistką konkursu „Kurs za recenzje”, zdobyła Pani wyróżnienie na Mistrzowskim Kursie Krytyki Filmowej Studia Munka-SFP. Jak się rodzi myśl o pisaniu?

AB. To chyba bierze się w dużej mierze z czytania. Jasne, że nie każdy, kto sporo czyta, musi zacząć pisać, ale jeśli się na to zdecyduje, to jest mu zdecydowanie łatwiej. Poza tym wydaje mi się, że to też kwestia wyobraźni, bo jeśli komuś w głowie siedzą różne historie, które się wciąż rozwijają, to w pewnym momencie człowiek po prostu dochodzi do wniosku, że to już właściwa chwila, żeby przelać to na papier i podzielić się z innymi. I zaczyna pisać, rozglądać się po rynku wydawniczym, bo przecież mało kto chce tworzyć wyłącznie dla siebie, do przysłowiowej szuflady. A konkursy literackie są doskonałą wprawką do napisania książki, bo na krótkiej formie najłatwiej oswoić sztukę tworzenia bohatera, akcji, dialogów. Wtedy też okazuje się, że jednak pisanie nie jest wcale takie proste i łatwe i że słowa wcale nie spływają same na klawiaturę, jakby się mogło wydawać… Ale z czasem jest coraz lepiej. A że taki model się sprawdza, to wystarczy przywołać takie osoby jak Marta Guzowska, Marta Matyszczak, Robert Małecki, Bartek Szczygielski – wszyscy startowaliśmy od konkursów MFK, aż praca nad własnym warsztatem nie doprowadziła nas do publikacji własnych książek.


fot. Marcin Łobaczewski



JR. Gdzie Pani szuka inspiracji, pomysłów? Czy robi Pani research i jak on wygląda?


AB. W kwestii inspiracji nie będę oryginalna, bo uważam, że pomysły chodzą po ulicach. I to dosłownie, bo każdy ma jakąś historię gotową do opowiedzenia. Ale spokojnie, nie łapię ludzi w autobusach i nie każę się spowiadać. Wystarczy przejrzeć gazety, serwisy informacyjne – w dzisiejszych czasach mamy ku temu fantastyczne narzędzia na wyciągnięcie ręki. Poza tym nie chodzi o to, żeby wymyślić koło od nowa, tylko żeby je fajnie pokazać, inaczej niż dotąd. W dodatku kryminał powinien mieć solidną podbudowę. Jeśli, dajmy na to, ktoś w szale będzie dźgał kogoś nożem, no to musi pojawić się krew; jeśli jest krew, to przy gwałtownych uderzeniach nie będzie sobie spokojnie kapać na ziemię. Trzeba się zorientować, jak ona będzie tryskać, ile jej będzie, czy jeśli sprawca nawet usunie ślady, to czy później nie przyjdzie technik kryminalistyczny z luminolem i nie powie „o, tu były plamy krwawe!”. Według mnie celem dobrego kryminału jest zasianie w umyśle czytelnika myśli „a co, jeśli coś takiego zdarzyłoby się naprawdę?”. Aby czytelnik mógł sobie coś takiego pomyśleć, musi mieć jak najwięcej punktów zbieżnych z rzeczywistością, więc trzeba mocno to osadzić w realiach. Należy zatem porządnie odrobić lekcje, zobaczyć co i jak wygląda, sięgnąć do literatury fachowej, porozmawiać z praktykiem – może niekoniecznie akurat z tym dziabiącym nożem, bo gdzie takich łapać, ale na przykład technik od luminolu jest już bardziej osiągalny. Nie chodzi o to, żeby kryminał stał się podręcznikiem do kryminalistyki, ale dobrze jest wiedzieć o czym się pisze. Jak to mówią – wiedza to potęga, więc czemu z niej nie korzystać?



JR. Proszę opowiedzieć o Pani pradziadku policjancie, podobno po nim odziedziczyła Pani upodobanie do kryminałów?


AB.
Oj, pradziadek Ignacy to w naszej rodzinie ważna persona! Cały okres międzywojenny przepracował w polskiej policji, do której wstąpił tuż po utworzeniu tej formacji w 1919 roku. Co więcej, przez cały ten czas pracował w warszawskim komisariacie. To był twardy facet o bardzo mocnym charakterze, który zupełnie nie dbał o kolejne szczeble kariery. Mamy w rodzinnym albumie kilka jego zdjęć, na wszystkich jest w policyjnym mundurze, z pięknie podkręconym, napomadowanym wąsem na surowym obliczu. Jakże to działało na dziecięcą wyobraźnię podczas oglądania starych fotografii, które były wyciągane od wielkiego dzwonu! W każdym razie po pradziadku mamy w genach upodobanie do trzymania się zasad, więc kiepscy byliby z nas kryminaliści. A ja zawsze się śmieję, że równo sto lat między urodzinami pradziadka i moimi zwyczajnie nie może być przypadkiem. Do pracy w policji co prawda nie poszłam, choć nie da się ukryć, że mam teraz z firmą coś wspólnego.



JR. Ma Pani swojego literackiego Mistrza? Kogo Pani podziwia i mogłaby czytać bez końca?

AB. Zawsze mam stos porozpoczynanych książek, które czytam naprzemiennie. I czasem zdarza się, że coś czytam rok, po jednej stronie dziennie, aby zbyt szybko nie skończyć… tak mam z książkami Aleksandry Marininej, bo jej historie zawsze ujmą i fascynuje mnie kontrast między bohaterami jej powieści, zawsze bardzo… grzecznymi i łagodnymi, a realiami świata rosyjskiej milicji. Żałuję jedynie, że nie władam rosyjskim na tyle, żeby czytać ją w oryginale. Poza tym za Mistrzów przez wielkie M uważam Zygmunta Miłoszewskiego i Mariusza Czubaja. Panowie chętnie wyzywają się na pojedynki grafomanów – i oby takich grafomanów było więcej, z dwiema nagrodami Wielkiego Kalibru na kontach! Zawsze z radością czytam też Harlana Cobena i Tess Gerritsen – spotkanie z nią rok temu, w ramach MFK, to było coś fantastycznego. Poza tym z pisarzy, którzy przetrwali próbę czasu i do których wracam za każdym razem z taką samą ekscytacją, należą Leopold Trymand, Karol Olgierd Borchardt czy też – nieco dzisiaj zapomniani – Mark Twain i Jacek Bocheński. Celność ich uwag, sprawność języka i nieoczywisty humor ujmują mnie za każdym razem, niezależnie od tego, czy podczas lektury miałam lat dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści. Tym bardziej, że wzorem inżyniera Mamonia lubię wracać do rzeczy raz obejrzanych, przeczytanych czy przesłuchanych, żeby sprawdzić, czy za drugim razem też będę miała podobne odczucia. Przy powyższych twórcach to się absolutnie sprawdza.



JR. Jak Pani pracuje? Proszę opowiedzieć o przygotowaniach i jak się Pani pisało pierwszą książkę "Tu się nie zabija"? Skąd pomysł na kryminał w środowisku akademickim?

AB. Pomysł wziął się poniekąd z życia – co nie oznacza oczywiście, że znalazłam trupa w Instytucie Archeologii… Po prostu przechodziłam któregoś letniego popołudnia przez kampus uniwersytecki i pod Wydziałem Historycznym stał radiowóz, a z gmachu wychodzili właśnie umundurowani funkcjonariusze. Popatrzyłam na nich i przyszło mi do głowy „a co by było, gdyby oni przyjechali, bo ktoś znalazł w jednym z gabinetów trupa…?”. Wystarczyło potem „przemieścić” ciało do Instytutu Archeologii, który znałam lepiej, niż sam Instytut Historyczny. I w tym miejscu serdecznie archeologię przepraszam za te wszystkie kalumnie które padają w książce, bo naprawdę ten instytut lubię i absolutnie źle mu nie życzę . Ale dla dobra fabuły… co zrobić, że archeologia jest takim ciekawym tematem dla autorów! Najlepsze miejsca na wykopaliska to cmentarzyska, grobowce albo latryny, na widok czaszki archeolog prędzej powie „ojej, jaka ładna!” niż „ojej, to straszne”. No i wszyscy studenci co roku mają obowiązek zaliczyć badania wykopaliskowe – czyli jadą na mniej więcej miesiąc jako tania siła robocza na stanowisko, które przeważnie znajduje się na jakiejś zapadłej wsi, czy to w kraju, czy za granicą. I tu w zasadzie może zdarzyć się wszystko… Zatem wybór Instytutu Archeologii na miejsce zbrodni był dla mnie oczywisty. A potem, kiedy fabuła jako-tako została obmyślona, przyszedł czas, żeby się dokształcić. Na szczęście spotkałam sporo osób bardzo życzliwych i chętnych do pomocy, więc zdobywanie wiedzy okazało się nieco prostsze niż się spodziewałam. Wieczory i weekendy zostały zarezerwowane na „drugi etat”, czyli na pisanie. Grunt to konsekwencja, która była naprawdę przydatna – tu chętnie by się wyszło, tu obejrzało film, tu sięgnęło po nową książkę, ale skoro coś zostało zaczęte, to należało to skończyć i basta.



JR. Proszę opowiedzieć o Pani bohaterach, jaka jest sierżant Iga Mirska? Co ją wyróżnia? Co Pani sądzi o zawodzie policjantki? Będę się kierowała stereotypami, ale to wciąż takie męskie środowisko. Jak w nim radzi sobie Pani bohaterka?

AB. Moi bohaterowie to ludzie bardzo zdecydowani, którzy jeszcze nie pokazali wszystkich kart. W „Tu się nie zabija” dopiero ich poznajemy, ale skrywają znacznie więcej – to jeszcze nie była ich opowieść. Najlepiej, z oczywistych względów, dała się poznać Iga Mirska. To dziewczyna zdeterminowana, z bardzo mocną potrzebą wpisania się w zespół, która wciąż walczy o swoje. I słusznie, bo ma o co walczyć, a środowisko faktycznie jest dość specyficzne, zwłaszcza w tych najbardziej „elitarnych” wydziałach, jak terror kryminalny i zabójstwa. Jeszcze niedawno statystyki wykazywały, że w Komendzie Stołecznej Policji prawie 20% funkcjonariuszy to kobiety, przy czym blisko połowa z nich posiadała wyższe wykształcenie – wśród mężczyzn wyższe wykształcenie posiadało ponad 20% funkcjonariuszy. Jednak w korpusie oficerów pań było zaledwie około 10%. W policji zatrudnia się teraz coraz więcej kobiet, także ze względu na dyrektywy unijne. Nie mają łatwo, choć są panie rozbijające szklany sufit, jak choćby młodszy inspektor Grażyna Biskupska, naczelnik wydziału terroru kryminalnego KSP w czasach akcji w Magdalence, czy też nadinspektor Irena Doroszkiewicz, była komendant wojewódzka policji w Opolu – dla niej zmieniano rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych w sprawie umundurowania policjantów. Obie są już zresztą na emeryturze. Książkowa Mirska nie ma zapędów, żeby wskakiwać na wyższe stanowiska, ma wystarczająco dużo roboty z tym, żeby udowodnić swojemu szefowi, że nie jest tylko dziewczynką na posyłki i do papierków, choć jej sytuacja w zespole jest zresztą dość specyficzna… ale tu odsyłam już do książki.



JR. Warszawa, uniwersyteckie środowisko to ważny bohater Pani książki?

AB. Oczywiście! Warszawa to miasto moich przodków, to moje miasto. Tu się urodziłam, tu studiowałam, tu pracuję. Uwielbiam to miasto ze wszystkimi jego przywarami i niekonsekwencjami, z nieładem, chaosem i bałaganem. Doceniam za niesamowitą energię, która przyciąga ludzi i daje im nadzieję, że jeśli gdzieś ma się udać, to właśnie tu. Miasto może mnie wkurzać, ludzie irytować, ale ten miejski kalejdoskop jest właśnie tym, co napędza do działania. Ważną rolę w dynamice Warszawy odgrywają tutejsze uczelnie, a jest ich naprawdę sporo – wśród nich jest oczywiście Uniwersytet Warszawski, który jest największą polską uczelnią. Obecnie uczy się tu blisko 45 tysięcy studentów, łącznie ze wszystkimi pracownikami to ponad 50 tysięcy osób, czyli całkiem spora społeczność, która jest wpisana na stałe w obraz miasta. Siłą rzeczy jest to bardzo zróżnicowane środowisko, ze wszystkimi jego zaletami i wadami, bardzo dynamiczne, bo przecież co kilka lat następuje zmiana pokoleniowa studentów. Podstawą są jednak pracownicy i to właśnie oni są wyeksponowani w książce.



JR. Czy głośne sprawy kryminalne z pierwszych stron gazet wpływają na Pani pomysły związane z pisaniem, intrygują, inspirują?

AB. Intrygują na pewno! Na ogół jest to niedowierzanie pomieszane z zaskoczeniem, bo często te głośne, medialne sprawy są dowodem na to, że życie pisze najlepsze scenariusze, choć w kontekście kryminału to może dziwnie brzmi... Nie kuszą jednak do wykorzystania we własnej powieści, dla inspiracji lepiej pogrzebać w rubrykach kryminalnych lokalnych gazet. Czytając o Kajetanie P. czy o Brunonie K., żeby pozostać w kręgu akademickim, myślałam raczej o tym, że po prostu nie można powiedzieć, że coś „nie może się wydarzyć”, że coś jest „nieprawdopodobne” albo „takie rzeczy to tylko w książkach”. Wszystko może się wydarzyć. Choć muszę przyznać, że Kajetan P. akurat mnie mocno zaskoczył, bo w jego sprawie przewijało się bardzo mocne zafascynowanie starożytnością, a stąd to już przecież tylko krok do archeologii.



JR. Ma Pani już plany i pomysły na napisanie kolejnej książki?

AB. Dobry plan to przecież podstawa!  A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to chyba każdy, kto napisał jedną książkę, ma plan napisania drugiej, trzeciej, czwartej… Mam kilka pomysłów na nowe sprawy dla sierżant Mirskiej, ale póki co poczekajmy, jak czytelnicy zareagują na pierwszą książkę.



JR. Pisanie to pasja, hobby czy sposób na życie?

AB. Człowiek się szybko przyzwyczaja. W tym także i do pisania i tworzenia historii. Kiedy już wpadnie się w rytm, ciężko się z niego wyrwać. Pisanie na pewno daje dużą satysfakcję, która jednak często miesza się z frustracją. Pasja zatem na pewno, a czy sposób na życie… zobaczymy!



Dziękuję za rozmowę!



Jola Remiszewska