#

Kota z Cheshire spotkałem

wywiad z Markiem Żelkowskim

ZwB Pana imponujący dorobek literacki wskazuje na to, że lubi Pan najróżniejsze formy: od opowiadań i słuchowisk po powieści science fiction i fantasy. Nie stroni Pan również od gatunków non fiction. Teraz otrzymaliśmy powieść sensacyjną, czyli „Kota z Cheshire”. Jest to więc twórczość i formalnie, i tematycznie bardzo bogata i zróżnicowana. Co można uznać za dominujący motyw Pana twórczości? Jest coś takiego, co łączy te wszystkie książki?

Marek Żelkowski Myślę, że jest. To jedna, ale za to bardzo ważna rzecz – radość opowiadania historii. Odpowiedź nie jest może zbyt oryginalna, więc dorzucę jeszcze swoją głęboką wiarę w to, iż są to historie ciekawe, a chwilami nawet porywające. W każdym razie bardzo bym chciał, aby ktoś, po latach wspominając jedną z moich opowieści, doszedł do wniosku, że nie zmarnował czasu, czytając ją. Inne punkty wspólne w utworach made in Żelkowski trudno byłoby chyba znaleźć. Ale jeśli któryś z badaczy prozy ma ochotę dokonać ich „wypatroszenia” oraz analizy stanu umysłu autora, to życzę powodzenia. Dominujące motywy trudno będzie znaleźć z jeszcze jednego powodu. Często podkreślam, że jestem człowiekiem o paskudnym charakterze, który bywa kapryśny i łatwo się nudzi. Nie potrafię pisać efektywnie ciągle w tej samej konwencji albo na ten sam temat. Dlatego stosuję „płodozmian”. Raz trochę SF, innym razem sensacja, a potem powieść dla młodzieży. Dzięki temu nie nudzę się, stukając w klawiaturę. Ktoś mógłby w tym miejscu trzeźwo zauważyć, że w Polsce, jak dotąd, nie wprowadzono jeszcze przymusu pisania i jeśli czasami wpadam w tzw. ziew, to mogę w ogóle nie pisać. Ale tu pojawia się problem, ponieważ ja nie wyobrażam sobie życia bez opowiadania historii.

ZwB Większość autorów rozpoczynała swoją przygodę z pisaniem od zaczytania. Czy i Pan ma takie dzieło, które sprawiło, że po jego przeczytaniu postanowił Pan zostać pisarzem? Jednym słowem, jakie są Pana korzenie literackie?

Marek Żelkowski Dopiero drugie pytanie, a trudniejsze od pierwszego. Aż strach pomyśleć, o czym będę musiał opowiadać pod koniec wywiadu. Dlaczego tak marudzę? Bo sprawa jest nieco skomplikowana. Otóż swój pociąg do pióra i klawiatury odkryłem, kiedy miałem pięć lat i jeszcze nie potrafiłem czytać. Dużo czytała mi natomiast moja babcia Ludwika. Mówiąc krótko, o tym, że będę pisał, wiedziałem już na etapie recepcji takich książek, jak: „Brzechwa dzieciom”, „Opowieści z dalekich mórz i oceanów”, „Pampilio”, „Klechdy domowe”, „Akademia Pana Kleksa”. Podjąłem nawet pierwsze próby tworzenia. Z powodu przedszkolnego analfabetyzmu, rolę sekretarki spisującej moje opowieści pełniła moja mama. W ten sposób powstało kilkadziesiąt stron historii o dziwnym stworku zwanym Podgryzkiem. Rozumiem jednak, że intencją pytania było wyłowienie moich, jakichś nieco późniejszych, młodzieńczych fascynacji literackich... Cóż... Wymieniam jednym tchem w kolejności przypadkowej i nie będą to kamienie milowe światowej literatury, tylko zwykłe dobre czytadła: „Człowiek w labiryncie”, „Przygody Hucka Finna”, „Cichym ścigałam go lotem”, „Pięć razy morderstwo”, „Eden”, „Koniec wieczności”, zbiór opowiadań z 1958 roku „Rakietowe szlaki”, „W pustyni i w puszczy”, „Misja międzyplanetarna”, „Siódme wtajemniczenie”, „Mój księżycowy pech”, „X-1, uwolnij gwiazdy!”, „Proxima”, „Wojna światów”... Mógłbym tak jeszcze długo. To tylko niewielka część tego, co przeczytałem, zanim ukończyłem lat czternaście. W ósmej klasie wiedziałem już po prostu, że będę pisał. A umocniłem to przekonanie po lekturze książki „Non stop”. Wgniotła mnie po prostu w fotel. Nie, nie... To nie jest żadne wiekopomne dzieło literackie, na którego temat uczeni spierają się latami i tworzą sążniste doktoraty lub habilitacje. To po prostu świetnie napisana historia, a to najbardziej w książkach cenię.

ZwB W wywiadzie dla Infry wspomina Pan, że jest Pan pasjonatem literatury rozrywkowej. Rozwinie Pan tę myśl?

Marek Żelkowski Sprawa jest bardzo prosta. Męczą mnie książki „ambitne”, które często tylko stwarzają pozory, że są głębokie i pełne unikalnych treści. Nie mówię, że jest to reguła, ale tak zwane poważne dzieła bywają czasami mało strawne. Zbyt często udziwniona forma lub literacki słowotok przykrywają brak umiejętności napisania dobrego kawałka prozy. Jeżeli chodzi o książki ambitniejsze, to uważam, że szkoda czasu na testowanie udanych i nieudanych prób męczenników literatury. Dlatego dzieła poważne czytam tylko z polecenia osób, które znam i szanuję za literacki gust. Natomiast w przypadku literatury rozrywkowej, takiej jak: kryminał, sensacja, horror, fantastyka naukowa, fantasy, zasady są jasne oraz do bólu proste. Albo opowieść autora jest wciągająca, sprawnie napisana, albo nie! I żadne czarowanie formą oraz głębią filozoficzną nic tu nie pomoże. Albo książka „się czyta”, albo nie. Po kilku stronach wiem, czy „zaliczę” dany tytuł, czy też odłożę go i już więcej do niego nie wrócę. Pojechałem pod koniec trochę patetycznie... Zdarza się jednak, iż wracam do odłożonych książek. Co dziwne... od czasu do czasu kończę lekturę niektórych z nich. To najlepszy dowód, że literatura w ogóle, a literatura rozrywkowa szczególnie, oceniane są przez czytelników niezwykle subiektywnie. To, czego dzisiaj nie trawię, jutro może wprawić mnie w zachwyt. Albo ja jestem jakiś dziwny, albo to jakaś tajemna reguła. Nie wiem. Nie badałem. :)

ZwB Co ceni Pan w kryminale?

Marek Żelkowski W tym przypadku trudno powiedzieć coś oryginalnego. Z całą pewnością cenię w kryminale zagadkę oraz sposób, w jaki jest ona „podana” czytelnikowi. Czasami świetny pomysł bywa spartaczony na przykład dlatego, że autor zbyt dużo powiedział na początku swej opowieści. Bywa, iż mówi zbyt mało i wówczas też może powstać problem. Z kryminałem i niektórymi książkami sensacyjnymi jest, moim zdaniem, dokładnie tak jak z gotowaniem. Można dodać wszystkie składniki według przepisu, a i tak danie wychodzi czasami mdłe, a niekiedy pali gardło. Uważam, że cała sztuka pisania kryminału polega na odpowiednim doborze „przypraw”. Czytelnik wybaczy autorowi mniej wyszukany styl lub nawet pewne kiksy językowe, ale nieumiejętnego przyprawienia opowieści nie wybaczy nigdy.

ZwB Jak powstawał „Kot…”? Czy kryminał wymaga specjalnego warsztatu, szczegółowego planu? Jak to się działo w Pana przypadku?

Marek Żelkowski „Kot...” jest rozwinięciem pomysłu, który wykorzystałem w słuchowisku pod tym samym tytułem. Napisałem je dla Radiowego Teatru Sensacji. Patrząc czysto formalnie, są to dwie zupełnie inne historie. Inna jest bowiem specyfika pisania powieści, a inna tworzenia scenariusza dla teatru radiowego. Wprawdzie dekoracje są zupełnie pozmieniane, ale główny pomysł pozostał. Jeśli chodzi o warsztat... Mam nadzieję, że „Kot...” jest napisany dobrym językiem i w sposób, który zmusza do przewracania kolejnych stron. To jest tak naprawdę najważniejsze. Plan... Tak, sporządziłem sobie plan, zanim zacząłem pisać, a potem z dużą regularnością odchodziłem od niego. Trzymałem się tylko głównej osi narracyjnej. I chociażby z tego względu sporządzenie planu wydaje się zasadne.

Marek Żelkowski „Kot…” ma panoramiczne otwarcie, dzieje się w wielu odległych punktach świata, tak jakby pierwotnie planował Pan dużo obszerniejszą książkę czy nawet realizację filmową? To przypadek czy rzeczywiście w trakcie pisania zmienił Pan zamysł?

Marek Żelkowski Myślę, że koniec opowieści oraz wyjaśnienie zagadki w pełni usprawiedliwia owo „panoramiczne otwarcie” książki i czyni je zasadnym. Zresztą taki kontrapunkt chyba dobrze zadziałał. Najpierw jest ogólnoświatowo (w przestrzeni i czasie), później warszawsko, toruńsko i mazowiecko, a później... później okazuje się dlaczego to wszystko. To był świadomy zamysł. Niczego nie musiałem zatem zmieniać.

ZwB Z wielu Pana wypowiedzi wynika, że z rozmysłem wprowadził Pan wątki ezoteryczne w „Kocie…” jako tło jedynie, a nie jako sposób na wyjaśnienie zagadki. Też uważam, że to uczciwe wobec czytelnika-kryminalisty. A czy wyobraża Pan sobie taki fenomen, jak kryminał ezoteryczny sensu stricto?

Marek Żelkowski Wyobrażam sobie, ale nie będę na ten temat mówił zbyt dużo. Z bardzo prostego powodu. Ja wyobrażam sobie w sposób praktyczny, to znaczy planuję taką książkę za jakiś czas. I każde moje słowo mogłoby być jednym słowem za dużo. Problem jest jeden – ezoteryka nie może być elementem, który działa bez reguł. To nie może działać tak, że dzięki „czary mary” da się wyjaśnić wszystko i zawsze. Z czytelnikiem trzeba grać uczciwie. Jeżeli na początku opowieści pozna zasady i zaakceptuje je, to autor zaliczy sukces. Natomiast jeżeli główny bohater będzie detektywem, któremu duchy wskazują zabójców podczas seansów spirytystycznych, to... może ktoś zechciałby przeczytać taką książkę, ale z całą pewnością trudno byłoby ją uznać za kryminał. Jednak, gdyby te duchy prowadziły z bohaterem jakąś grę, wciągały go w rodzaj szarady... albo gdyby za usługi zza światów musiał płacić jakąś znaczącą cenę (np. skracałoby się jego życie), taka opowieść, moim zdaniem, zaczynałaby nabierać rumieńców... Ale to jednak w dalszym ciągu byłby tylko pseudokryminał. Tak mi się przynajmniej wydaje.

ZwB Jedną z Pana pasji zawodowych są wywiady, prawda? Na czym według Pana opiera się dobry wywiad?

Marek Żelkowski Na współpracy z osobą przepytywaną. Zawsze prowadzę wywiady w cztery oczy. Czasami bohaterowie takich rozmów mają do powiedzenia ciekawe rzeczy, ale nie potrafią owych opowieści zamknąć w odpowiednich słowach. Należy zatem odczytać prawidłowo intencje takich osób, pomóc im. A zdarza się, że nawet podrzucić odpowiednią frazę. Trzeba jednak wiedzieć jaką, żeby nie „przekłamać” wywiadu. Ważną w tym kontekście wiedzę uzyskujemy poznając swego rozmówcę. I to jest tak naprawdę najważniejsze zadanie dziennikarza przeprowadzającego wywiad. Z całą pewnością jego rolą nie jest natomiast tylko wciśnięcie włącznika dyktafonu, po czym spisanie nagranych treści 100 na 100. To jest zwyczajne partactwo, a nie wywiad prasowy. To, co przechodzi w telewizji i radiu, w dobrej gazecie lub książce nie przejdzie. Zresztą wywiady mediów elektronicznych także poddawane są montażowi i obróbce.

ZwB A gdyby mógł Pan przeprowadzić wywiad z najbardziej przez Pana lubianym autorem kryminałów, to kto by to był? O co by go Pan zapytał?

Marek Żelkowski Chciałbym o wiele rzeczy zapytać scenarzystę serialu „Most nad Sundem”. Pytałbym go o szczegóły techniczne, o sposób budowania narracji i takie tam... W sumie interesowałyby mnie sprawy warsztatowe. A jeśli chodzi o pisarzy, to chętnie wypytałbym o pewne szczegóły fabularne Marka Krajewskiego (pewnie wielu czytelników jego książek chciałoby to zrobić). Pisarza z Australii, niejakiego Matthewa Reillyego, którego książki czyta się jednym tchem, zapytałbym natomiast, jak to robi, że kompletnie nieprawdopodobne historie zamieniają się pod jego piórem we wspaniałe opowieści, pełne napięcia i akcji.

ZwB We wspomnianym już wywiadzie dla Infry żali się Pan, że nie widział Pan UFO… To moja bolączka również. Ale może kota z Cheshire Pan spotkał? I Kapelusznika, i Królową Kier?

Marek Żelkowski Kota z Cheshire spotkałem, pisząc powieść. Z Królową Kier zacznę spotykać się za jakiś czas. Z Kapelusznikiem również. Teraz intensywnie zawieram znajomość z niejakim Tweedledee. Spotykamy się codziennie. Bo właśnie piszę, a właściwie przerabiam książkę, której tytuł jest jednocześnie imieniem jednego z bliźniaków stworzonych przez Lewisa Carrolla. Postacie wymienione wcześniej również użyczą swoich imion tytułom moich kolejnych książek, które, mam nadzieję, wkrótce powstaną.

Jolanta Świetlikowska