#

Nocne rozmowy o Wrocławiu, czarnej pobiedzie i pisarskich inspiracjach. Z autorem Warkotu rozmawiają czytelnicy.

wywiad z Jarosławem Rybskim

Jest wiele teorii na temat: kiedy najlepiej czyta się i rozmawia o kryminałach. Ja sądzę, że nocą. Zgodnie z powyższym zeszłej nocy rozmawiałam z Jarosławem Rybskim.

22:59
Dobry wieczór, Panie Jarku.

Wydał Pan właśnie swoją pierwszą powieść w wydawnictwie SQN, retro kryminał "Warkot", którego akcja dzieje się we Wrocławiu w latach 50-tych ubiegłego stulecia.
Sympatycy Zbrodni w Bibliotece mają do Pana mnóstwo pytań w związku z Pana kryminalnym debiutem.

To zaczynamy!

O której Pan wstaje?

05:01

Szanowna Pani Jolu, wstałem o zwykłej porze - 3:00 i napisałem, co trzeba :-)


Pierwsze pytanie od Urszuli Janiszyn:

U.J. Akcja powieści rozgrywa się w dusznych latach 50-tych ubiegłego wieku. Dlaczego akurat ten okres wybrał Pan na swoją opowieść?

J.R. Lata pięćdziesiąte są ciekawe z kilku powodów. W miejscu, w którym się urodziłem, we Wrocławiu, jeszcze za mojej pamięci panował nastrój tymczasowości. Dopiero Willy Brandt potwierdził na początku lat 70tych nowe granice Polski. Istniało też coś, co można nazwać aurą. To dalej jest tu wyczuwalne, ale inaczej. Ludzie byli dla siebie niezwykle uprzejmi, kłaniali się nieznajomym na ulicy, a ci, których tego nie nauczono w domu, starali się dostosować. W latach 50tych istniał dodatkowo opresyjny ustrój wraz z aparatem władzy, co tworzyło bardzo specyficzną mieszankę strachu i nadziei. Kiedy zlikwidowano Ministerstwo Ziem Odzyskanych Wrocław zmienił się wyłącznie w składnicę cegieł. Jedynym obiektem socrealistycznym w mieście jest plac Kościuszki, bo na inne inwestycje już zabrakło pieniędzy. I bardzo dobrze, bo, oprócz kilku betonowych bloczków uniknęliśmy architektonicznego rozpasania widocznego w innych miastach. Jestem z pokolenia urodzonego w latach 60tych – nie tak znowu odległych od opisywanych wydarzeń.

U.J. Czy fabuła tej historii została oparta wyłącznie na Pana pisarskiej wyobraźni, czy też być może na znanych Panu miejskich, wrocławskich legendach...?

J.R. Och, w książce jest kilka wydarzeń autentycznych, bo życie pisze najlepsze scenariusze. Prawdziwa jest historia z bombą w piwnicy, którą poznałem od swojej najstarszej sąsiadki. Prawdziwe są niektóre rekwizyty takie jak wisząca wanna, pod która studenci umawiali się na randki. Jazz we Wrocławiu również jest prawdziwy, tak jak artykuł piętnujący tę muzykę. A wyobraźnia? Hmm, to niezwykle cenna rzecz pozwalająca wprowadzić akcję na właściwe tory, ale dobrze jest, kiedy wspiera się faktami i prawdziwymi postaciami. W Warkocie jest kilka postaci, które żyły/żyją naprawdę. Wyobraźnia pozwoliła mi na umiejscowienie ich w mojej książce. Legendy, tzw. urban legends i te dawniejsze są oczywiście obecne. Czarna pobieda jeździ po ulicach Wrocławia, ponieważ w 51 roku nie produkowano jeszcze wołgi. W mojej podstawówce każdy znał opowieści o czarnej wołdze, jej upiornych pasażerach, którzy wysysali strzykawkami krew, przeważnie niewiniątek. Na pewno u jej podstawy leży fakt, że funkcjonariusze zwykle podróżowali takimi pojazdami. I ludzie znikali…

U.J. Skąd czerpał Pan wiedzę na temat ówczesnego Wrocławia..?
J.R.
Ja chłonę wszystko, pozornie niezainteresowany, pozornie z oddalenia i z dystansem do rzeczywistości. Nie ślęczałem po archiwach, jeśli o to chodzi, bo najlepsze historie mają dla nas ci, których mało kto chce słuchać. Starsi ludzie są kopalnią wiedzy, wystarczy tylko poprosić. Rodzina, sąsiedzi, znajomi, czasem obce osoby uradowane tym, że znalazły wdzięcznego słuchacza. Dodatkowo mój rówieśnik zapytał mnie dlaczego książka promowana jest jako retrokryminał. Przecież urodziliśmy się ledwo kilkanaście lat po tych wydarzeniach. Zamyślił się, spojrzał na mnie i wybuchnęliśmy śmiechem. Może my też już jesteśmy „retro”.


Mirek SK:

M. SK. Czy pamięta Pan od czego wszystko się zaczęło, ten moment - "napisze książkę", co miało na to wpływ?

J.R. Właściwie całe życie spędzam za klawiaturą. Pisanie jest dla mnie czynnością całkowicie naturalną – piszę nie patrząc na klawiaturę z prędkością zawodowej maszynistki. Najpierw miał to być krótki tekst – widokówka z powojennego Wrocławia uwikłanego w geopolityczne rozgrywki wielkich mocarstw. Po chwili jednak wyobraziłem sobie siebie w długim płaszczu, z rozklekotanym rowerem jak idę przez kaniony gruzów. I tak się zaczęło.

M.SK. Jak zaczyna Pan pisać książkę, to czy ma już Pan ułożoną w głowie historie od początku do końca, czy tylko jakiś zarys, a dopiero przy pisaniu tworzy się cała reszta?

J.R. To jest proces. W przypadku Warkota nie było żadnego wielkiego planu na początku. Pojawił się później. Oczywiście, że nowe elementy pojawiają się w trakcie, bo pasują do reszty. Najprzyjemniejszy moment nadchodzi wtedy, gdy wszystko zaczyna do siebie pasować. Co może być ciekawe, postać Leona Słupeckiego, średniowiecznego pokutnika pojawiła się od razu. Jest to postać historyczna opisana w literaturze przedmiotu z innym imieniem. U mnie jest sympatyczny, ale w rzeczywistości straszny był z niego łajdak.

M.SK. Jak to jest z tytułem? Powstaje na końcu już po napisaniu książki, czy na samym początku i staje się hasłem przewodnim?

J.R. Warkot – Bractwo Wrocławskie miał kilka tytułów. Ciekawą propozycją był Miecz Komesa, ale naszły mnie wątpliwości czy wszyscy czytelnicy znają to słowo. Komes, oczywiście, potężny władca w średniowieczu – u mnie był to Piotr Włost, bo niemal dorastałem z nim. Rok temu, kiedy towarzyszyłem Grahamowi Mastertonowi jako tłumacz, odwiedziliśmy zamek Sobótka Górka, rodową siedzibę Włostowiców. Niezwykłe miejsce, całkiem na uboczu, do którego każda epoka dopisywała swój architektoniczny epizod. Przemiła Pani Kustosz opowiedziała o odkryciu pogrzebanych ciał pod posadzką i mówiła, że najprawdopodobniej pochowano tu szczątki Komesa Piotra, jego żonę i syna. Przeniesiono je tutaj po profanacji z początku szesnastego wieku, gdzie jak głosi legenda, żołdacy grali jego kośćmi w kręgle. Badania trwają, ale naukowcy są niemal pewni, że to Piotr. Komes Włostowic miał bowiem jedną, bardzo nietypową cechę jak na tamte czasy – mierzył ponad dwa metry wzrostu. Warkot jest pięknym, dźwiękonaśladowczym słowem, a do tego nazwiskiem jednego z bohaterów. Dlatego pozostałem przy nim.


Małgorzata Wójcik:

M.W. Gdyby mógł Pan na jeden dzień wcielić się w dowolnego/ą bohatera/kę literackiego/ą kogo by Pan wybrał? Dlaczego?

J.R. Interesujące pytanie, choć w moim przypadku chybione. Pod tym względem jestem twardo chodzącym po ziemi zodiakalnym bykiem. Mógłbym oczywiście napisać, że zawsze chciałem być kotem w Egipcie, piratem na wzburzonych morzach, sławnym archeologiem czy też Stanisławem Wokulskim po powrocie z tułaczki. Wszystkie te postacie jednak już istnieją i ponieważ nie ma szans, bym przejął Czarną Perłę, to, choć może wydać się to nudne, chciałbym pozostać sobą, bo tę postać znam już pół wieku i wiem, czego mogę się po niej spodziewać.

M.W. O wykonywaniu jakiego zawodu marzył Pan będąc dzieckiem? Jeżeli Pana marzenie się nie spełniło, co było tego powodem?

J.R. Zawsze chciałem być rycerzem, ale po pierwsze tego zawodu już nie ma i moja rodzina na przestrzeni wieków oduczyła się wojaczki. Zostało mi tylko żelastwo na ścianach. Po drugie bractwa rycerskie pojawiły się w Polsce w latach 80tych i choć „robię szablą” to uważam to za niewinną, ale jednak rozrywkę. Nie chciałem być strażakiem, ani – tym bardziej – milicjantem. Może przez chwilę kierowcą starego stara, bo uwielbiam zapach ropy i benzyny. Ale to było bardzo dawno temu.

M.W. Jak wiele jest Pan w stanie poświęcić dla znalezienia ciekawej historii do napisania nowej powieści oraz rzetelnych informacji, które będą w niej zawarte (np. cała rodzina wyjeżdża na wakacje a Pan pozostaje w domu, tracąc okazję na spędzenie razem czasu i przeszukuje internet, prasę itp. Albo odwiedza Pan poszczególne bary i wypytuje ich stałych bywalców o ciekawe wydarzenia z ich życia narażając się na obrazę słowną a nawet bójki)?

J.R. Ha,ha… obce mi jest faustowskie podejście do wiedzy. Nie zrobiłbym „wszystkiego” dla napisania kolejnej książki, która nawiasem mówiąc, już jest. Trzecią mam już prawie całą wymyśloną, wystarczy spisać. Proszę pamiętać, że cały czas tłumaczę literaturę i dopiero sprawdzam jak mogę się odnaleźć w jej pisaniu. Odwiedzanie barów mam z głowy. Teraz wszystko się pozornie ucywilizowało. Ci, którzy przesiadują w barze nie mają niczego ciekawego do zaoferowania. Mam swoją ulubioną kafejkę, do której przychodzę na kawę, czasem coś mocniejszego, ale to jest jedno tylko miejsce, a żyję w samym sercu Wrocławia, w „miejscu spotkań” jak mówią. Rynek latem omijam szerokim łukiem, bo prawdziwy czar widać tutaj, kiedy wszyscy wyjadą na święta. Kiedy przemykają się ostatni przechodnie śpiesząc do domów. Kiedy na kocich łbach skrzą się krople wody.


Janusz Fo:

J.F. Do dzieł jakiego znanego pisarza porównałby Pan swoją twórczość?

J.R. To nie tak. Każdy po lekturze iluś tam książek nasiąka atmosferą, językiem, humorem. Gdybym miał wskazać swoje inspiracje, powiedziałbym, że należy ich szukać w Złym Tyrmanda, w Mistrzu i Małgorzacie Bułkahowa oraz w Zapiskach oficera Armii Czerwonej Piaseckiego. Ale Warkot to zupełnie inna książka. Nie można być drugim Tyrmandem, Bułhakowem czy Piaseckim, do których bynajmniej się nie porównuję. Oryginał jest tylko jeden. Epigoństwo nigdy nie wychodziło pisarzom na dobre.

J.F. Kto jest Pana życiowym autorytetem, dlaczego akurat ta osoba?

J.R. Było kilka takich osób, ale już odeszły zostawiając głęboką pustkę. W mojej rodzinie z dwóch krańców Polski przedwojennej nastąpiła niezwykła mieszanka – romantycznego szlachectwa do granic brawury z pozytywistyczną pracą u podstaw i miarowego bogacenia się. Wszystko to legło w gruzach po wojnie, choć dzięki temu przyszedłem na świat, bo Rodzice poznali się w Jarosławiu, na cześć którego też nadano mi pierwsze imię. Pierwszymi autorytetami na pewno byli moi dwaj dziadkowie - Dziadek Czesiek, który małego Jareczka uczył trzymać szablę i Dzidek Wilu, który uczył małego Jareczka jak się łowi ryby na Sanie. Później byli też inni.

J.F. Jaką radę dałby Pan początkującym pisarzom?

J.R. Trudno powiedzieć, bo ja sam jestem początkujący. Może nie nowicjusz, ale Warkot to moja pierwsza książka. Pamiętam spotkanie z moim kumplem z IX LO, Markiem Krajewskim, który przechodził na zawodowstwo i pytał mnie, starego wygę wolnego zawodu, jak to jest. Musiałem mu wszystko powiedzieć ze szczegółami, żeby nie miał złudzeń. Bardzo się cieszę, że odniósł taki sukces. Z początkującymi pisarzami jest dzisiaj tak jak z początkującymi fotografami. Mają poczucie misji i chcą doświadczyć zawodowego spełnienia. Już, teraz, zaraz. Ja mam za sobą prawie sto przetłumaczonych książek i tyle samo komiksów, czyli pierwsze lekcje literatury mam zaliczone. Rada – pisać, pisać, pisać i nie przywiązywać się do swoich tekstów, bo człowiek ma bardzo subiektywne spojrzenie, szczególnie na początku. Posłuchać rady doświadczonego redaktora – oczywiście z zachowaniem swojej artystycznej osobowości i odrębności. Nie trzeba być starym, żeby być mądrym, ale też można być staruchem w wieku nastu lat. Wystrzegać się tego. Trzeba patrzeć na świat z przyjaźnią.


Dagmara Kowalewska:

D.K. Kiedy zrozumiał Pan że pisać książek to jest co chce Pan robić w życiu?

J.R. Kiedy ruszyły prace redakcyjne nad Warkotem. Ja bynajmniej nie chcę rezygnować z tłumaczeń, bo tłumaczenie literatury uskrzydla. Dzięki pisaniu będę mógł natomiast dokonywać ściślejszej selekcji książek, które zlecają mi wydawnictwa. Na pewno nie zrezygnuję z Irvine Welsha, którego to nowa książka już na mnie czeka. W Stowarzyszeniu Tłumaczy Literatury, którego jestem członkiem, znajduje się wiele osób, które, jestem pewien, albo już piszą swoje rzeczy, albo mają taki zamiar. Trzeba tylko zrobić ten krok. Z pisaniem jest tak jak z pracą w radio – miałem wielką ochotę podzielić się ze słuchaczami swoja muzyką – to była główna motywacja podjęcia pracy za stołem mikserskim. Z pisaniem jest podobnie.

D.K. Kto jest Pana pierwszym czytelnikiem?

J.R. Zawsze, niezmiennie moja ukochana żona, Dorota. Jest pierwszym czytelnikiem, najwnikliwszym krytykiem i jeszcze przy swojej pracy znajduje na to czas!

D.K. Największym marzeniem pisarza jest... ?

J.R. Żebym mógł wieść spokojne życie bez doczesnych problemów ciesząc się swoją pracą. Część tego już osiągnąłem dzięki tłumaczeniom. Teraz czas spisanie tego wszystkiego, co mam w pamięci.

Jola Remiszewska