#

Moje książki są jak dzieci i z każdą z nich jestem mocno związany

wywiad z Ryszardem Ćwirlejem

„Granica możliwości”, najnowsza powieść Ryszarda Ćwirleja, opowiada o nieodkrytym jeszcze przez jego bohaterów lądzie – o demokracji. Demokracji, która dla wszelkiej maści spryciarzy jawi się jako bramy raju. O tych bramach właśnie, o zalewie dobra we wczesnych latach 90., otwarciu na kulturę zachodnią, a także o wątkach miłosnych w serii o poznańskich milicjantach/policjantach z autorem rozmawiała Paulina Stoparek.

Paulina Stoparek: Akcję swojej najnowszej powieści „Granica możliwości” umiejscowiłeś w 1990 roku. Roku dla Polski szczególnym. Jak wspominasz moment przełomu?

Ryszard Ćwirlej: Niewiele zapamiętałem z wydarzeń tamtych dni, jakoś przemknął mi ten dziewięćdziesiąty, choć to przecież był początek nowej ery. Ale tak to już jest, że zajęci przyziemnymi sprawami nie zauważamy, że gdzieś obok nas przemyka chyłkiem historia. Dopiero po jakimś czasie obracamy się za siebie i mówimy sobie ze zdziwieniem: „No tak, to było wtedy, kiedy ja akurat pojechałem do Niemiec na winobranie”. I taki skrawek wspomnień może okazać się kluczowy dla odgrzebania wspomnień z przełomowych chwil dla kraju, które niekoniecznie musiały być przełomowe dla zwykłego człowieka. Więc dziewięćdziesiąty pamiętam jak przez mgłę. Coś tam się działo dookoła, a ja byłem na studiach, więc bardziej myślałem o nadchodzącej sesji niż o polityce.

P.S.: Co w czasie przełomu zabolało społeczeństwo najbardziej? Co zaszkodziło? P.S.: No właśnie, rok 1990 był świetnym czasem dla ludzi przedsiębiorczych, z pomysłami, ale także bezwzględnych. Twoi bohaterowie świetnie sobie radzą sobie w Polsce demokratycznej, co nie zmienia faktu, że narażają się na szereg niebezpieczeństw. Skąd wziął się pomysł na wątek zamachu na Grubego Rycha? Czy podobne zdarzenie miało miejsce w rzeczywistości?

R.Ć.: Myślę, że wtedy najbardziej dotkliwy dla ludzi był brak pieniędzy. To znaczy pieniądze były i starczało ludziom na przeżycie, ale brakowało ich na luksusy, czyli to wszystko, co do Polski zaczęło napływać przez zachodnią granicę. Ludzie patrzyli na przywożone na potęgę towary, których wcześniej próżno było szukać w naszych sklepach i na niewiele mogli sobie pozwolić. Nie mówię tu o towarach spożywczych, które przywożący z Berlina handlarze sprzedawali na ulicy. Każdy mógł od nich kupić niemiecką kawę, czekoladę czy soczki owocowe, ale mało kto mógł sobie pozwolić na telewizory, magnetowidy czy w końcu te najbardziej upragnione, zachodnie samochody. Paradoksalnie jednak ten brak pieniędzy pchnął ludzi przedsiębiorczych do tego, by brali sprawy w swoje ręce. Ludzie ruszali na zachód z towarami dostępnymi w Polsce, porcelaną, kryształami, sprzedawali to na niemieckich flohmarktach i za zarobione w ten sposób marki kupowali upragniona elektronikę.

P.S.: No właśnie, rok 1990 był świetnym czasem dla ludzi przedsiębiorczych, z pomysłami, ale także bezwzględnych. Twoi bohaterowie świetnie sobie radzą sobie w Polsce demokratycznej, co nie zmienia faktu, że narażają się na szereg niebezpieczeństw. Skąd wziął się pomysł na wątek zamachu na Grubego Rycha? Czy podobne zdarzenie miało miejsce w rzeczywistości?

R.Ć.: Początek lat dziewięćdziesiątych w Polsce trochę przypominają opowieści o amerykańskim Dzikim Zachodzie, gdzie nie obowiązywało prawo, a zasady ustalało się na ulicy. Przestępcy w ówczesnej Polsce wyczuli, że otwierają się przed nimi nieprawdopodobne możliwości. Wszystko przez to, że w rzeczywistość ukształtowaną przez komunizm wchodził ustrój, którego nikt nie potrafił jeszcze określić. Powstawały firmy, upadały fabryki, a nie było jeszcze prawa, które by to wszystko regulowało. A jeśli coś nie jest zakazane, to znaczy że jest dozwolone. Czas transformacji to okres, kiedy rodziły się wielkie fortuny, bo spryciarze uwłaszczali się na majątku narodowym, który trafiał w ich ręce. To wtedy narodziło się powiedzenie, że pierwszy miliard trzeba ukraść, a potem już pójdzie z górki. Miliard, bo to czas wielkiej inflacji. Dziś powiedzielibyśmy, że chodzi o pierwszy milion.

A tam, gdzie wchodziły w grę duże pieniądze, pojawiała się bezwzględna walka o wpływy i zyski. Strzelaniny na ulicach miast, wysadzanie samochodów, strzelanie do policjantów – to obrazki z lat dziewięćdziesiątych, o których już trochę zapomnieliśmy, ale są one jak najbardziej prawdziwe.

P.S.: Rok 1990 to także czas zmian w służbach mundurowych. Milicja staje się policją, Służba Bezpieczeństwa – Urzędem Ochrony Państwa, byli współpracownicy SB drżą na myśl o dobraniu się do ich teczek, a tak zwani zwykli obywatele względem stróży prawa stają się mniej zalęknieni, a bardziej pyskaci. Oczywiście przedstawiam to w dużym uproszczeniu. W „Granicy możliwości” ukazałeś to w sposób bardziej szczegółowy. Dużo zakulisowej pracy kosztowała Cię ta książka? W końcu porzuciłeś dobrze już rozpracowany i rozpisany milicyjny światek PRL-u na rzecz diametralnie innego świata… No właśnie, czy na pewno diametralnie innego?

R.Ć.: Moi milicjanci przeszli wraz ze mną do nowej rzeczywistości i to przejście granicy między jednym systemem a drugim jest jednym z tematów tej książki. Milicjanci z dnia na dzień stali się policjantami i musieli w się z tym faktem uporać. To była przecież nie tylko zmiana nazwy, ale i kolosalna zmiana społecznej roli, od instytucji której głównym zadaniem było utrzymanie za wszelką cenę władzy ludowej do nowoczesnej organizacji państwowej, która miała zajmować się od teraz tylko i wyłącznie utrzymaniem porządku publicznego i walką z przestępczością. Dla niektórych, szczególnie dla funkcjonariuszy SB, było to bardzo trudne, a dla wielu z nich wręcz niemożliwe. Po to w MSW wymyślono weryfikacje – żeby do służby nie przeszli ci wszyscy, którzy mieli na koncie różnego rodzaju łajdactwa i niegodziwości. Dlatego wielu esbeków nawet nie próbowało stawać przed komisją weryfikacyjną i szukało dla siebie miejsca na przykład w biznesie. Ale ludzie przyzwoici nie mieli się czego obawiać. Oni mogli liczyć na pracę w policji czy Urzędzie Ochrony Państwa. Moi bohaterowie w zdecydowanej większości przeszli weryfikacje, dzięki czemu mogę pójść w ich towarzystwie w głąb lat dziewięćdziesiątych.

P.S.: Czy podobnie jak Twoi bohaterowie szwendałeś się po pchlich targach, na których można było zarówno kupić wymarzony sprzęt z Zachodu, jak i przegrać kupę pieniędzy w trzy karty? A jeśli tak, pamiętasz, co kupowałeś i/lub ile przegrałeś?

R.Ć. Oczywiście, że chodziłem po różnych ciekawych miejscach. Ja jestem typem łazęgi, człowieka ciekawego, który lubi zaglądać w różne interesujące, niekiedy nawet na pierwszy rzut oka niezbyt przyjazne, miejsca. Chodziłem więc po targowiskach, sam sprzedawałem na straganach jakieś towary przywożone z Niemiec i obserwowałem uważnie wszystko to, co działo się dookoła. Dużo z tej targowej atmosfery zapamiętałem i teraz mogę oddawać ten koloryt i miejski folklor w opisach targowiskowego życia.

W trzy karty nie grałem, ale nieraz widziałem takie rozgrywki na przewróconym koszu na śmieci, więc dobrze wiem, jak wyglądała taka gra i w jaki sposób gracze oszukiwali naiwniaków. Na szczęście dla siebie miałem na tyle oleju w głowie, żeby nie pchać się do obstawiania, bo w takiej grze przegrywają zawsze ci, którzy mają przegrać, więc każdy, kto ma pieniądze i wyciągnie je z kieszeni, już jest na straconej pozycji.

P.S.: Rok 1990 to złoty czas dla piractwa, między innymi filmów wideo i muzyki na kasetach magnetofonowych. Co oglądał i czego wówczas słuchał Ryszard Ćwirlej?

R.Ć. : W tamtych czasach wreszcie dostaliśmy to, na co czekaliśmy od lat. PRL nigdy nie radził sobie z zaspokajaniem podstawowych potrzeb społeczeństwa. Dla młodych ludzi podstawową potrzebą oprócz jedzenia i picia jest rozrywka, której elementem jest muzyka. Dziś młody człowiek, który chce posłuchać swojej ulubionej kapeli, wpisuje jej nazwę w wyszukiwarkę i po kilku sekundach już ją słyszy. W latach osiemdziesiątych w Polsce Ludowej nie wydawano płyt z muzyką zachodnią, bo państwo nie miało na takie zbytki pieniędzy. Ukazywały się płyty rodzimych zespołów, ale i one były towarem deficytowym, bo płyty Perfectu czy Republiki wychodziły w bardzo niskich nakładach. Wszyscy wiedzieli, że polskie tłocznie płytowe nie mają pieniędzy na to, by kupować za granicą tworzywa, z których tłoczyło się płyty. To był dla komunistów problem, którego nie można było rozwiązać, bo nikt nie wiedział jak to zrobić. I naraz w latach dziewięćdziesiątych okazało się, że można wszystko. Trzeba tylko pozwolić, by produkcją płyt czy kaset magnetofonowych zajęli się przydatni przedsiębiorcy. No i gdy zmieniły się przepisy i takie państwowe firmy jak Polton czy Polskie Nagrania straciły monopol, nagle się okazało, że można wydawać wszystko, co tylko się sprzeda, i w takich nakładach, jakie rynek potrafi wchłonąć. Można wiec było kupić na straganach, a niedługo potem i w sklepach wszystko, na co człowiek miał ochotę. Wiec słuchałem wtedy wszystkiego, czego wcześniej nie było, oczywiście poza tak zwaną muzyką chodnikową, dziś nazywaną disco polo.

P.S.: Na przykładzie lęków i ambicji kapitana Marjańskiego, który pojawia się w Twojej najnowszej powieści, ukazałeś znaczące zmiany w polskiej literaturze okresu przemian. Mógłbyś opowiedzieć o tym coś więcej? Co czytałeś w okresie młodej demokracji?

R.Ć.: Z literaturą było podobnie jak z muzyką. Wydawnictwa czasów komunistycznych należały do państwa i podlegały cenzurze. Dlatego na rynku ukazywały się wówczas tylko książki słuszne ideologicznie albo takie, które w żaden sposób ustrojowi zagrozić nie mogły. W ten sposób polscy czytelnicy pozbawieni byli możliwości czytania zachodniej literatury, przede wszystkim rozrywkowej, w tym sensacyjnej czy kryminalnej. I naraz, gdy zmienił się ustrój, wydawnictwa państwowe zaczęły upadać, a na ich miejsce zaczęły się pojawiać prywatne firmy, których właściciele myśleli nie o ideologii, a o zysku. W ten oto sposób do rąk czytelników zaczęły trafić książki dotąd zakazane: Toma Clancy, Roberta Ludluma, Jamesa Clavella i wielu innych pisarzy niedostępnych wcześniej w Polsce. Podobnie jak każdy ówczesny miłośnik literatury sensacyjnej czytałem wszystko, co tylko mi wpadło w ręce i często było tak, że te nowe książki się rozsypywały. Wcale nie od zaczytania, ale z powodu bardzo kiepskich wydań. Wydawcy wtedy często zapominali o jakości kosztem ilości.

P.S.: W najnowszej powieści zawarłeś też wątek romansowy pomiędzy jednym z policjantów a nową bohaterką, prokurator Brygidą Bocian. Jest on przedstawiony w dość komicznej, nieco przerysowanej konwencji, inaczej niż w starszych tomach cyklu, kiedy to opisywałeś skomplikowaną relację Mirka, Rycha i Marzeny. I jakkolwiek uwielbiam komizm w Twoich książkach, tak o miłości raczej wolę na poważnie. Planujesz jeszcze kiedyś taki wątek?

R.Ć.: No, jeśli chodzi o poważne związki miłosne, to wydaje mi się, że jestem specjalistą, bo te w poprzednich książkach ciągną się latami i przechodzą z tomu na kolejny tom. A w „Granicy możliwości” na razie jeszcze nie ma mowy o jakimś poważnym związku, jest tylko pewien młody człowiek, który robi maślane oczy do pewnej pani prokurator, a ta nie dość, że nie zdaje sobie sprawy z tego rodzącego się uczucia, to na dodatek raczej zainteresowana jest kimś zupełnie innym. To schemat jak najbardziej życiowy, a że trochę śmieszny – nic na to nie jestem w stanie poradzić. W następnym tomie zobaczymy, co z tego wszystkiego wyniknie i czy będzie śmiesznie, czy poważnie.

P.S.: W „Granicy możliwości” jest sporo odniesień do poprzednich książek z cyklu o poznańskich milicjantach. Która z nich jest Twoją ulubioną i dlaczego?

R.Ć.: Nie mam ulubionej. Wszystkie lubię i nie jestem w stanie wyróżnić którejś szczególnie. To tak jakbyś ustawiła dzieci w rządku i kazała ojcu wybierać to najbardziej udane. Moje książki są jak dzieci i z każdą z nich jestem mocno związany, bo to w końcu kawałek artystycznego życia. Ale jest jedna, co do której mogę śmiało powiedzieć, że mam do niej spory sentyment, bo bez niej nie byłoby wszystkich pozostałych. Chodzi o „Upiory spacerują nad Wartą”, książkę, dzięki której zadebiutowałem na rynku i trafiłem do serc czytelników. To ona utorowała drogę wszystkim pozostałym.

P.S: Załóżmy, że wywiad ten czyta ktoś, kto jeszcze nie poznał Twoich książek. Jak zachęciłbyś go do ich lektury i którą z powieści poleciłbyś na pierwszy ogień?

R.Ć.: Każda z moich powieści jest dobra do tego, żeby od niej zacząć. Moi czytelnicy mówią często, że wzięli do ręki jedną i od tej się wszystko zaczęło – trzeba było przeczytać wszystkie pozostałe. I każdy ma na myśli inną książkę. Na szczęście każda z nich tworzy odrębną całość i nie ma większego znaczenia, po którą się sięgnie. Jeśli polubi się bohaterów podczas pierwszego spotkania, to trzeba będzie pójść z nimi dalej na kartach kolejnych książek.

Ale gdybym ja miał zacząć swoją przygodę z tymi książkami, to zacząłbym chronologiczne, od pierwszej z przedwojennej serii, czyli „Pójdę twoim śladem”.

P.S.: Czy nadal wykładasz na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu? Lubisz pracę ze studentami?

R.Ć.: Pracuję na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa już czternaście lat i muszę powiedzieć, że praca z młodymi ludźmi daje mi sporo satysfakcji. To nie jest tak, że tylko ja ich czegoś uczę, oni także uczą mnie patrzeć na świat swoimi oczami. Dla pisarza to bezcenna wiedza, którą wykorzystuje w praktyce, podczas pisania kolejnych książek. A jeśli chodzi o sprawy pisarskie, to daję im też sporo od siebie. Już trzeci rok oprócz zajęć typowo dziennikarskich prowadzę też specjalistyczne seminarium zatytułowane „Powieść kryminalna od kuchni, czyli warsztat pisarza kryminału”. To zajęcia, na których młodzi ludzie uczą się pisać kryminały, a praktycznym wymiarem tych zajęć są opowiadania kryminalne, które muszą napisać, żeby zaliczyć przedmiot. A piszą całkiem udane kryminalne opowieści.

P.S.: Jakie masz plany na 2023 rok, pisarskie, ale nie tylko?

R.Ć. Właśnie skończyłem powieść współczesną zatytułowaną „Tęczowa dolina” i za chwilę zabieram się za pisanie kolejnej powieści z cyklu przedwojennego o komisarzu Antonim Fischerze. Po nim czeka już w kolejce policjantka Aneta Nowak… Dużo pracy przede mną, a jeszcze chciałbym trochę wypocząć, najlepiej gdzieś nad morzem. W planach mam zakup domu nad morzem, ale na razie nie mam na to pieniędzy – muszę napisać jeszcze ze dwadzieścia książek żeby ten pomysł zrealizować.

PS.: To zacny plan! Z całego serca życzę, aby się spełnił. My, czytelnicy, na pewno pomożemy w jego realizacji. Dziękuję za rozmowę!