#

Nie sądzę, żeby istniał bezwzględnie dobry człowiek

wywiad z Jenny Blackhurst

Rafał Christ: Twoja droga do bycia pisarką rozpoczęła się od nałogowego czytania książek. Jakie były twoje ulubione tytuły w dzieciństwie?

Jenny Blackhurst: Jako dziecko czytałam dużo powieści detektywistycznych. Wszystko, co miało w sobie jakąś zagadkę do rozwiązania. Uwielbiałam Nancy Drew na przykład. Bardzo szybko przerzuciłam się jednak na książki dla dorosłych. Często sięgałam do twórczości Kathy Reichs czy Karin Slaughter. Tam zawsze jest detektyw, morderstwo i sprawa, którą trzeba rozwikłać. Zbiera się wszelkie wskazówki i próbuje odkryć co i jak się stało. Przewracałam kolejne strony z nadzieją na zrozumienie, czemu doszło do zabójstwa. Nie tylko kto je popełnił, ale przede wszystkim dlaczego. I na tym pytaniu „dlaczego?” skupiam się, gdy piszę swoje powieści.

R.Ch.: Czy przy pisaniu w jakiś sposób pomaga ci wiedza zdobyta podczas studiów z psychologii?

J.B.: Tytuł magistra otrzymałam z psychologii w miejscu pracy. Natomiast licencjat to była już sama psychologia. Uczyliśmy się dużo o ludzkim zachowaniu, jak ludzie zachowują się w stosunku do siebie i dlaczego tak a nie inaczej. W psychologii zawsze zadaje się właśnie wspomniane pytanie „dlaczego”. I to przejawia się w moich książkach. Nie chodzi o to co się stało, tylko z jakich powodów.

R.Ch.: Swoją pierwszą książkę napisałaś w 2011 roku. Teraz po ośmiu latach masz na swoim koncie pięć powieści. Czy z każdą kolejną książką pisanie staje się łatwiejsze?

J.B.: Nie sądziłam, że ktoś przeczyta moją pierwszą książkę, czyli „Tak cię straciłam”. Nie miałam zamiaru tego wydać. Pisałam ją dla siebie. Dlatego było to proste, bo pozbawione ciśnienia. Nikt mnie zaraz potem nie zapyta kiedy będzie kolejna powieść, ani nikt mi nie powie, że mu się nie podobała. Nikt nie oceni mojej pracy. Ani negatywnie, ani pozytywnie. To daje poczucie wolności. Bo nawet kiedy ludzie zachwalają twoje książki, wywierają na tobie presję. Pisząc następną ciągle myślisz o tym, żeby była przynajmniej równie dobra. Zastanawiasz się czy to logiczny twist, czy to wystarczająco dobra zagadka, czy ludziom się spodoba. Kiedy ktoś publikuje twój debiut, nie ma już możliwości odwrotu. Zaczynają się pytania, oceny, opinie i myślenie o ilości sprzedanych egzemplarzy. Im więcej piszesz, tym presja jest większa. Co za tym idzie, każdą kolejną książkę pisze się trudniej niż poprzednią.

R.Ch.: To ile ciebie jest w tych postaciach?

J.B.: Niewiele. Na pewno coś by się znalazło. Nie można tworzyć postaci, w których nie ma cząstki autora. Trzeba jednak pamiętać, że to co mówi i robi dany bohater niekoniecznie odzwierciedla stanowisko pisarza. Staram się nie poruszać tematów politycznych, żeby któryś z czytelników nie pomyślał sobie, że to moje poglądy. Trzeba zachować coś dla siebie. Nie można wszystkiego podać w powieści. Bo jeśli ludzie nie polubią danej postaci, odbierzesz to osobiście. W końcu „ona to ja, oni jej nie lubią, więc nie lubią też mnie”.

R.Ch.: A nigdy nie myślałaś, aby któraś z postaci powróciła w kolejnych książkach?

J.B.: Nie. Moje książki kończą się w momentach, w których nie mam już nic do dodania w danym temacie. Te postacie już zrobiły, co miały zrobić. Być może Ellie z „Czarownice nie płoną” jest wyjątkiem. Faktycznie mogłabym powrócić do jej losów, ale już dziesięć lat później. Pokazać jak wygląda jej dorosłe życie i jak wpłynęły na nie wydarzenia z przeszłości.

R.Ch.: Jaki jest twój najgorszy koszmar?

J.B.: W książkach często piszę o swoich lękach. Znaczy, jak mi się wydaje, są to lęki uniwersalne. Ale przefiltrowane przeze mnie. W końcu korzystam z własnych doświadczeń i staram się przekazać swoje uczucia. Mam wrażenie, że takie podejście wzbogaca powieści. Na przykład „Zanim pozwolę ci wejść” jest o obsesji. Obsesji na punkcie innych ludzi i ich życia. Nigdy nikogo nie prześladowałam, ale miałam obsesję na punkcie innych rzeczy. Pamiętam jak się czułam, kiedy ciągle myślałam o jakimś temacie. Próbowałam więc przelać to na papier. Jeśli zaś chodzi o najgorsze koszmary, to dzisiaj muszę powiedzieć, że najbardziej boję się o swoje dzieci. Nie chciałabym aby coś im się stało, ani żeby mnie stało się coś, co będzie miało negatywny wpływ na ich życie. Tak chyba myślą wszyscy rodzice. Jednakże gdybyś zapytał mnie o to osiem lat temu, odpowiedź byłaby zupełnie inna. Pewnie wręcz głupia. Bałam się, a właściwie wciąż się boję ludzi w kostiumach. Przerażają mnie nawet osoby przebrane za przyjaznego misia, bo nie widzę ich twarzy. Nie wiem, kto się kryje pod maską.

R.Ch.: To bardzo interesujące, bo czytając „Noc, kiedy umarła” zauważyłem, że wszyscy skrywają się za jakimiś maskami. Ukrywają swoje prawdziwe oblicze…

J.B.: Nigdy nie łączyłam mojego lęku przed zakrytymi twarzami z tą powieścią, ale może rzeczywiście coś w tym jest. Bo przecież tak naprawdę wszyscy chowamy się za jakimiś metaforycznymi maskami. To jak się czujemy w czyimś towarzystwie w dużej mierze wynika z jego mimiki. I bardzo trudno jest naprawdę poznać drugą osobę, kiedy ta jest mistrzem udawania kogoś, kim nie jest. W pewien sposób eksplorowałam więc ten mój strach przed zamaskowanymi postaciami.

R.Ch.: A skoro już przeszliśmy do „Nocy, kiedy umarła”, chciałbym się dowiedzieć, skąd wziął się pomysł na tę powieść?

J.B.: Pomysł pojawił się w czasie podróży poślubnej. Byliśmy w Meksyku i było tam pięknie. Patrzyłam na morze, które rozciągało się w nieskończoność. Weszłam do wody i brnęłam naprzód. Ogarnął mnie wielki spokój. Wtedy pomyślałam, że mogłabym wejść do morza i zniknąć na zawsze. Potem oczywiście zrozumiałam jak bardzo głupie to jest. W końcu to moja podróż poślubna. Wyobrażasz sobie kobietę, która w najszczęśliwszym dniu swojego życia po prostu weszła do morza i nigdy nie wróciła? I znowu doznałam olśnienia. Co jeśli ktoś, kto wygląda na szczęśliwego znika bez powodu? Potrzebowałam tylko czegoś bardziej realistycznego niż wejście do morza i iście przed siebie. Padło na skok z klifu. To się zdarza.

R.Ch.: Jak wyglądał sam proces pisania?

J.B.: To był chaos. Po prostu chaos. Ta książka miała być tragiczną historią o miłości. A ja nigdy wcześniej czegoś takiego nie napisałam. Jak już zaczęłam okazało się, że niezbyt dobrze mi to idzie. Ktoś musiał więc zginąć. W moich powieściach zawsze musi być coś mrocznego. Dlatego do tego słabego romansu dodałam zagadkę kryminalną. Wtedy też tak naprawdę powstała główna bohaterka, czyli Rebecca. W pierwszym szkicu była tylko drugoplanową postacią. I dopiero później postanowiłam uczynić ją protagonistką. Dać jej ciekawsze motywacje i większą rolę do odegrania. W ten sposób love story przemieniło się w thriller.

R.Ch.: No właśnie. Wydajesz się optymistyczną, cieszącą się życiem osobą, a wszystkie twoje powieści są bardzo mroczne…

J.B.: Nigdy nie poznałam pisarza kryminałów, który by nie był kochaną i wesołą osobą. Wydaje mi się, że po prostu spędzamy dużo czasu, aby przelać cały nasz mrok na papier i nie mamy go w sobie, kiedy przestajemy pisać. Piszemy o trudnych, zakręconych sprawach i dzięki temu stajemy się uśmiechnięci i optymistyczni. Wyrzucamy z siebie wszystkie negatywne emocje.

R.Ch.: Czy z potrzeby tego wyrzucenia negatywnych emocji, bierze się też niechęć do pozytywnych bohaterów?

J.B.: Pytasz bo nie ma ich zbyt wielu w moich książkach? [śmiech] Nie sądzę, żeby istniał bezwzględnie dobry człowiek. Niektórzy próbują, ale nikomu to nie wychodzi. Poza tym nie o takich pozytywnych osobach powstają thrillery. Thrillery są o ludziach, którzy nie zachowują się najlepiej. Oni są ciekawsi. O czarnych charakterach pisze się najlepiej. Pisanie o kimś dobrym nie sprawia takiej frajdy. W „Tak cię straciłam” najłatwiej pisało mi się o Jacku, a on był okropną osobą.

R.Ch.: Czy w trakcie pisania „Nocy, kiedy umarła” był moment, w którym chciałaś się poddać? Czy kiedykolwiek pomyślałaś sobie, że nie dasz rady, że to jest zbyt zagmatwane i sama gubisz się w tej historii?

J.B.: Jakbyś tam był! Było mnóstwo takich momentów, kiedy myślałam, że nie doprowadzę tej historii do końca. To nie działa tak jakbym chciała. Jest beznadziejne po prostu. Na szczęście mam świetnego agenta i redaktora. W każdej chwili mogę z nimi porozmawiać i zapytać co myślą o moich pomysłach. Otrzymywałam dużo wsparcia. Było mi bardzo potrzebne. Tylko dzięki temu ta powieść powstała.

R.Ch.: Na koniec, powiedz mi czego najbardziej nie lubisz we współczesnych kryminałach?

J.B.: To będzie nudna odpowiedź na koniec. Uważam, że współczesne kryminały są niesamowite. W tym momencie piszemy je bardzo dobrze. Gatunek ciągle ewoluuje. I z punktu widzenia pisarza nie lubię tylko tego, że oczekuje się od nas, aby w powieściach były twisty. Nikt już nie chce czytać historii zmierzającej z punktu A do punktu B, tylko z A do B do C i do D. Kiedy mam wrażenie, że dany zabieg jest przewidywalny, to go zmieniam. Nie mogę pozwolić, aby czytelnik przewidział co stanie się na kolejnych stronach. Wymyślam więc kilka opcji i wybieram tę ostatnią. Bo skoro pomyślałam o niej na koniec, to jest najmniej przewidywalna. Poza tym zwrotów akcji się nie tworzy. One tworzą się same w umysłach czytelników. Trzeba ich zwieść na manowce i pokazać jak bardzo ich domysły były błędne. Jest to więc wyzwanie. Na szczęście lubię wyzwania.


Wywiad przeprowadził Rafał Christ.

Rafał Christ - filmoznawca z wykształcenia i zamiłowania. Jego zainteresowania obejmują całą szeroko pojętą popkulturę. Dlatego po wyjściu z kina, najchętniej sięga po komiks albo książkę. Publikuje przede wszystkim w internecie, ale nieraz można natrafić na jego teksty również w różnego rodzaju czasopismach.


ZOBACZ TEŻ

FRAGMENT DO CZYTANIA

NASZA RECENZJA

WIĘCEJ O KSIĄŻCE