#

Ojej, to ta miła pani takie straszne książki pisze?

wywiad z Magdą Kałużyńską

ZwB Właśnie ukazała się Twoja druga książka – „Alvethor. Białe miejsce”. Jedna z najbardziej przerażających powieści tego roku, to pewne. Od czego zaczęła się Twoja przygoda z grozą?

Magda Kałużyńska Moja przygoda z grozą zaczęła się jak w bajkach. Czyli – dawno, dawno temu. Ale nie za górami, nie za lasami, tylko w bloku na warszawskim Grochowie, gdzie kiedyś mieszkaliśmy z rodziną. Mam młodszą siostrę, którą bardzo kocham oraz niniejszym pozdrawiam serdecznie. No i wyjdzie teraz szydło z worka, że byłam wredną siostrą starszą, bo… uwielbiałam moją siostrę… straszyć. Miałyśmy wspólny pokój. Na przykład przed pójściem spać próbowałam jej wmówić, że w szafie jest potwór albo pod łóżkiem… Wielką radochę sprawiało mi, kiedy piszczała, chowała się cała pod kołdrę, wołała rodziców. Ogólnie, cóż, można powiedzieć, że z pełną premedytacją testowałam na mojej siostrzyczce siłę słów zawartych w moich strasznych opowieściach.

Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Wymyśliłam kiedyś, że za oknem ktoś jest… jakaś postać, unosi się i kiwa do nas. Nie, nie, spokojnie, nie straszyłam tak mojej siostry długo. Ale do dzisiaj pamiętam jej reakcję na moje stwierdzenie, że w nocy potwór mieszkający pod łóżkiem może polizać ją w wystawioną stopę. Albo żeby nie zaglądała za głęboko do szafy, bo ją coś do tej szafy wciągnie… Czyli wyobraźnia mi zawsze galopowała w stronę mrocznych, strasznych historii. Jako dziecko nie tylko wymyślałam potwory albo jakieś historyjki tego rodzaju, ale i oglądałam horrory… przez dziurkę od klucza, konspiracyjnie. Wiadomo, trzeba było iść spać po dobranocce, tak?

A co, jeżeli w telewizji leciał film pod tytułem „Nosferatu wampir”? Albo o Kubie Rozpruwaczu… Idealne filmy dla dziewczynki, prawda? Oprócz tego, że marzłam, przytykając oko do dziurki od klucza, kiedy w telewizji był jakiś film grozy, to już oficjalnie zaczytywałam się w… mitach i podaniach słowiańskich. Tych takich, oczywiście, strasznych. Wtedy zakochałam się w demonologii ludowej. Następnie zaczęłam buszować po księgarniach, bibliotekach, czytać książki inne niż lektury szkolne, wyszukiwałam książki w antykwariatach. Pożerałam wszystko, co było wtedy dostępne. Grozę przede wszystkim, no i przy okazji fantastykę. Odkryłam serię Phantom Pressu, odkryłam serię wydawniczą Amberu.

No i wtedy dopadłam „Lśnienie” Stefana (Kinga, bo ja tak mówię na Mistrza – Stefan). No i wpadłam jak śliwka w kompot. Zakochałam się w tej powieści po uszy. Ba, ja tę książkę czytałam w nocy, sama w domu, przy zapalonym możliwym każdym świetle. Nawet zapaliłam światło w przedpokoju, łazience oraz kuchni. Plus, dla zwiększenia poczucia bezpieczeństwa, zaprosiłam moją jamniczkę, żeby ze mną spała. Suczka nie miała nic przeciwko temu. W międzyczasie w naszym domu zagościł nowy, błyszczący, pachnący (i ogromny) magnetowid… Chyba nie muszę mówić, jaki film przytargałam z wypożyczalni do domu? Albo powiem – no, horror, pod tytułem „Martwe zło”. Oczywiście kopia tego filmu była piracka, jakość obrazu praktycznie żadna, lektor ledwo słyszalny, głos nagrywany chyba w garażu… Ale to mi wcale nie przeszkadzało. Przecież to nie dość, że był horror, to jeszcze amerykański!

Dopiero po latach obejrzałam ten film już w wersji tak zwanej legalnej i stwierdziłam, że jest, owszem, już kultowy, ale i kiczowaty niemożebnie… Ale wtedy, dla spragnionej wrażeń nastolatki, film ów wydawał się czymś wspaniałym. Innym światem zaklętym w ruchome, aczkolwiek mało wyraźne, obrazki… I chyba nie muszę mówić, że pierwszy nocny maraton filmowy, który urządziłyśmy sobie z koleżanką, to był maraton horrorów. Oglądałyśmy wszystkie dostępne wtedy „Piątki 13-tego”, oglądałyśmy „Reanimatora” oraz – uwaga – „Wywoływacza piekieł”. Tak dawno, dawno temu, został przetłumaczony tytuł filmu „Hellraiser”. Czyli dwie małolaty, owinięte kocem, siedzące na podłodze, zdrętwiałe i niewyspane, ale… przeszczęśliwe. No i oczywiście, przerażone. Tak wyglądały, w olbrzymim skrócie, moje początki przygody z grozą…

ZwB A jakich wrażeń chcesz jako autorka dostarczać czytelnikom? Czego wielbiciele grozy szukają w takich dziełach według Ciebie?

Magda Kałużyńska Myślę, że wielbiciele grozy szukają różnych wrażeń, ale głównie ciarek na skórze, poczucia niepokoju, zaskoczenia, tego rodzaju emocji oraz… tych emocji uwiarygodnienia. Paradoksalnie, wielbiciele grozy szukają takich tekstów, po których lekturze wystąpi u nich coś w stylu „groźnego efektu „łał” oraz poczucie, że ta opowieść… mimo że niesamowita i będąca fikcją literacką, mogła się zdarzyć. Na tym polega cała sztuka pisania dobrych tekstów grozy aka horrorów. I tego bym chciała dostarczyć czytelnikom. Poczucia, że ta wymyślona historia mogła się przydarzyć naprawdę. Obawy, przed jakimś czymś w tej opowieści występującym. Tak, do tego dążę.

Wyjaśnię od razu, że groza jako taka, od zarania gatunku zwanego horrorem, została podzielona na grozę naturalną i nadnaturalną. Oczywiście, można tę grozę mieszać w różnych proporcjach. Ale, moim zdaniem, jakiś element nadnaturalny, niewiadomego pochodzenia, tajemniczy… no i oczywiście zagrażający człowiekowi, być w takich opowieściach po prostu musi. Jakiś czas temu ktoś mi powiedział komplement. To znaczy usłyszałam: „Ojej, to ta miła pani takie straszne książki pisze?”. Albo znajoma stwierdziła, że gdy przechodziła przy sklepie z ramami do obrazów i zerknęła na witrynę, tam gdzie wisiały te ramy… i poczuła się nieco dziwnie, a to wszystko przez fakt, że w mojej pierwszej powieści „występują” tajemnicze ramy do obrazu.

Generalnie bardzo dużo „dobrego” w dziełach grozy czyni zaskoczenie. Oczywiście, pisarz musi wiedzieć, wyważyć moment zaskoczenia. Wielbiciel grozy jest, moim zdaniem, obryty na cztery nogi, oczytany po uszy i dlatego prawdziwą sztuką jest takiego czytelnika zaskoczyć, a już wyższą niż wyższa szkołą jazdy jest takiego czytelnika przyprawić o gęsią skórkę albo nawet ciarki. To jest prawdziwe wyzwanie dla pisarza. I każdorazowo, kiedy ktoś mi mówi, że po lekturze jakiegoś mojego tekstu, książki czy opowiadania miał te poszukiwane ciarki albo nawet się bał czy też „Nie mam nic przeciwko ścianom, ale lepiej, żeby z nich na mnie nic nie wypełzało”, no to wtedy puchnę z dumy i mówię do siebie „Dobra robota, stara. Dobra robota”. Takie coś mi daje ogromnego motywacyjnego kopa. Przeogromnego.

ZwB Spośród wielu horrorowych postaci, wilkołaków, zombie, wampirów i tym podobnych najstraszniejszy według Ciebie jest…

Magda Kałużyńska Może to zabrzmi dziwnie, ale moim zdaniem spośród wielu horrorowych postaci najstraszniejszy według mnie jest… człowiek. Dlaczego? Człowiek jest ogniwem łączącym fikcję literacką z rzeczywistością. Nawet najstraszniejszy, krwiożerczy wilkołak, zombie czy wampir to są, mimo wszystko, wytwory ludzkiej wyobraźni. Można dywagować dalej, wnioskować, że najstraszniejszy jest… twórca tych horrorowych postaci. Skoro ktoś je wymyślił, opisał, tchnął w nie życie, to znaczy, że sam jest potworem. Albo skrywa w sobie niezliczone pokłady potworności? I tak. I nie. Ja byłam, jestem i najprawdopodobniej będę posądzana o zachowania psychopatyczne, napady agresji, nałogowe picie alkoholu albo korzystanie z „dobrodziejstw” substancji odurzających aka narkotyków. Cóż… Słyszałam opinię, że pisarze horrorów nie mogą być normalni, skoro piszą takie okropieństwa.

Idąc dalej – wyobraźnia ludzka praktycznie nie zna granic, można sobie tworzyć takie postaci z horrorów, jakie tylko przyjdą do głowy. Ale te postaci znikają, kiedy się zamknie książkę albo wyłączy film. Natomiast człowiek zostaje… Poza tym większość postaci kreowanych w horrorach jest oparta na człowieku właśnie. Wilkołak to człowiek pogryziony przez wilka. W wyniku transmutacji podczas pełni księżyca hasa sobie następnie takowy wilkołak po lesie i zabija ludzi. A rano ma kaca, jest znów człowiekiem, ale nic nie pamięta z nocnych harców. Zombie to trup, ale żywy. Człowiek umarł, ale wstał. No i jest głodny. Wampir to też człowiek, ale przeklęty. Dziecko nocy czy jakoś tak. Duch, zjawa, strzyga, topielec, południca – to wszystko są jakieś wersje ludzi. Nawet moje ulubione piekielne demony mają coś z ludzi, albo wyglądają jak ludzie…

Człowiek – tak sądzę i zdania nie zmienię – to najstraszliwszy z horrorowych stworów. Bo człowiek jest realny. No i tu dochodzimy do sedna - moja teoria o potworności człowieczej, niestety, sprawdza się w rzeczywistości. Niestety, bo samo życie pisze straszliwe scenariusze, ludzie robią sobie nawzajem okropne, bolesne, przerażające rzeczy, wyrządzają sobie nawzajem okropną krzywdę. Kolejny paradoks polega na tym, że większość opowieści grozy czy horrorów jest mniej lub bardziej oparta na rzeczywistych zdarzeniach albo realnych ludziach. Niekiedy nie trzeba daleko szukać tematu na powieść – wystarczy włączyć telewizor na kronikę kryminalną albo zwykłe, codzienne wiadomości…

Często słyszę pytanie – co mnie inspiruje do pisania „tego rodzaju pokręconych rzeczy”. Wtedy odpowiadam: życie i ludzie mnie inspiruje. Ludzie to potwory. Potwierdza to również cytat z mojego ulubionego serialu (American Horror Story) – All Monsters Are Human. Cytat zresztą wykorzystałam w II tomie Alvethor. A propos potworów, ale takich typowych – z pazurami, ogromnymi szczękami, kłami, olbrzymich i groźnych, oczywiście potężnych i ryczących do granic wytrzymałości ludzkich bębenków… Mam do takich potworów wyjątkową słabość (uśmiech).

ZwB Jeden z profesorów badających fenomen powieści i filmów grozy, Marek Adamiec, w prywatnej rozmowie ze mną postawił tezę, że groza to bardziej kobiecy gatunek, że z racji tradycji i płci mamy więcej predyspozycji do kreowania tego gatunku. Co o tym sądzisz?

Magda Kałużyńska Ja się zgadzam w pełni z panem profesorem. Uważam, że to kobiety są bardziej „grozodajne” niż mężczyźni. Owszem, tworzących grozę mężczyzn jest więcej, ale to o niczym nie świadczy. Nie, nie chodzi mi o to, kto może być większym psychopatą, kobieta czy mężczyzna. Chodzi mi o to, że, jakby się zastanowić, to kobieta ma w sobie więcej pierwotnej siły twórczej, niekiedy więcej wyobraźni, niż mężczyzna. Oczywiście mówię ogólnikami, nie dokonując żadnych statystycznych podsumowań. Bo to nie o to chodzi. Niekiedy kobieta wykazuje skłonności twórcze, to jest bardzo piękne. Niekiedy twórczość samoistnie kieruje się na tory horroru. Dosłownie – samoistnie. I wtedy, najczęściej, jest… powstrzymywana, ta skłonność do tworzenia grozy.

Mówię z doświadczenia. Bardzo często kobiety wypierają chęć napisania jakiejś mrocznej historii, namalowania przerażającego obrazu albo nagrania jakiejś scenki czy filmu-horroru. Co ludzie powiedzą, co sobie ludzie pomyślą, kto to wyda, a może pisać pod męskim pseudonimem? Takie padają pytania. Kobiety się powstrzymują przed tego rodzaju tworzeniem albo tworzą coś społecznie akceptowalnego, stereotypowego. Sama często słyszałam, że kobiety nie piszą horrorów, ponieważ to godzi w obraz niewiasty wrażliwej, ciepłej, strażniczki, opiekunki, matki, żony… Moim zdaniem w nic to nie godzi. Moim zdaniem twórczość jakakolwiek, wyobraźnia kreatywna, nie zna płci.

A że groza? To obszar twórczości jak każdy inny. Dosłownie – jak każdy inny. Taki, można powiedzieć, warsztat. Są narzędzia, jest materiał, wchodzi człowiek i coś tam robi. Jednemu wychodzi stołeczek, drugiemu gilotyna. I teraz tak – czy jeżeli gilotynę wykona kobieta, to ta gilotyna będzie… No właśnie, jaka? Poza tym mimo naturalnej skłonności niektórych kobiet do mrocznej twórczości, mimo naturalnych, wręcz biologicznych zapędów do grozy, ta skłonność jest określana jako… choroba. Najczęściej psychiczna. I tu się koło zamyka – przecież żaden człowiek nie chce być chory psychicznie, prawda? O ile można mieć na chorobę psychiczną jakiś wpływ. Więcej powiem – stereotyp szablonowej „kobiecości” jest oczywiście silnie tę prawdziwą kobiecość ograniczający. Stereotyp jest tak silnie obowiązujący, tak silnie przestrzegany, do tego stopnia zakorzeniony, że niekiedy bardzo zdolne kobiety odpadają w przedbiegach i się poddają. Plus, kiedy już się uda zaistnieć, kobiety oficjalnie tworzące grozę słyszą coś w stylu „mężczyźni się ciebie boją”, albo od samego mężczyzny mogą usłyszeć „boję się twojej wyobraźni”. To jest o tyle dziwne, że jakoś nie słyszałam nic podobnego kierowanego do znajomych mi pisarzy grozy – mężczyzn, właśnie.

Chciałam przez to powiedzieć, wracając do tematu przewodniego, że kobiety są bardziej predysponowane do tworzenia grozy, ze względu na różnorodność emocjonalną, która w kobietach buzuje, niekiedy na granicy żywiołu. A przecież w horrorze emocje, niekiedy emocjonalna szarpanina, jest bardzo ważna. Nie wiem, czy to coś zmieni, ale chciałabym poprosić kobiety, które czują, że mają inklinacje do tworzenia grozy – twórzcie grozę, realizujcie się twórczo. Nie bójcie się. Satysfakcja jest ogromna. Wiem, co mówię.

ZwB Wprowadźmy czytelników pokrótce w historię przedstawioną w Twojej najnowszej powieści

Magda Kałużyńska Hm… trochę będzie mi trudno nie spoilerować, bo "Alvethor. Białe Miejsce" jest pierwszą częścią opowieści. Ale spróbuję, chociaż pewne wątki w wypowiedzi pojawiają się w tomie 2, w pierwszym niektóre są li jedynie zapoczątkowane… Czterowymiarowa czasoprzestrzeń, czyli nasz świat, nasza rzeczywistość, jest zagrożona. Niebezpieczeństwo pochodzi z wyższego wymiaru, który tę czasoprzestrzeń otacza. Nasza rzeczywistość, czyli „Białe Miejsce” ma pewną właściwość, a mianowicie – jest zamieszkana przez ludzi. Inny wymiar jest zamieszkany również, ale te byty nie mają formy cielesnej. Za to mają niedobory energetyczne. Ludzie natomiast posiadają pewną właściwość – sprawiają, że Białe Miejsce jest… białe. Czyli wydziela blask, światło. Inne wymiary, w tym ten, który otacza Białe Miejsce, owego światła nie wydzielają. Blask powodowany jest przez ludzkie ciała, a dokładniej – przez procesy biochemiczne zachodzące w ludzkich mózgach. Światło kusi, nęci i zachęca. Rezydencji z wyższego wymiaru są natomiast… nie tyle głodni, co potrzebują wyrównać poziom energetyczny. Coś w stylu, że równowaga we Wszechświecie musi zostać zachowana. Jednak, jeżeli występuje jakaś energetyczna degradacja, znaczy to, że wymiar czasoprzestrzenny… znika albo zmienia się w inną formę wymiarowości. Niestety, ci rezydenci wymiaru wyższego posiadającego deficyty energetyczne nie chcą wcale zniknąć, takoż zaczęli kombinować, kombinować, szukać, szukać i znaleźli możliwości przedarcia się do naszej rzeczywistości celem uzupełnienia energetycznych braków, znaczy – celem pozbawienia ludzi głów…

Oczywiście żadna akcja we Wszechświecie oraz żadnej innej czasoprzestrzeni nie pozostaje bez reakcji. Żaden potwór z wyższego wymiaru nie może tak sobie bezkarnie przechodzić do świata ludzi i odgryzać głowy, za agresywnymi rezydentami wyższego wymiaru ruszają w pościg tak zwani stróże prawa i moralności, no i się zaczyna…

ZwB No tak, zaczyna się! Zdradzisz, jak powstawała ta powieść?

Magda Kałużyńska Wpadłam na pomysł akcji, ale wydała mi się… taką totalną bzdurą, że w pierwszym odruchu chciałam machnąć ręką, zapomnieć i zająć się czymś pożytecznym. Hodowlą marchwi, na przykład. Ale pomysł nie chciał odejść. Przyczepił się, pęczniał, narastał… Pisałam. Pisałam. Pisałam. Pisałam. Ale jakoś… no, czegoś mi brakowało. Czegoś mi brakowało… Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób mogłabym tę szaloną opowieść uwiarygodnić. Stwierdziłam, że to bohaterowie są najważniejsi. I mają być jak najbardziej przekonujący. A skoro mają być najbardziej przekonujący, to najlepiej, żeby moi bohaterowie byli… realni.

Żyjący ludzie! Ale kto? Zrobić casting? Nieśmiało zapytałam znajomych, czy nie chcieliby „wystąpić” w horrorze. Myślałam, że popukają się w głowę. Ale się zgodzili! Małgorzata Ziołek, Agata Brzozowska, Michał Rejman, Anna Gołębiowska – to są realni ludzie. Zgodzili się, żeby wykorzystać w tekście ich dane osobowe i charakterystyki. Tak też zrobiłam. Zasypałam ich pytaniami, męczyłam i dręczyłam. Odpowiadali cierpliwie. Podziwiam ich za tę cierpliwość. Do każdego z moich tekstów staram się robić risercz, zbieram materiały, żeby nie pisać głupot. W „Alvethor. Białe Miejsce” sprawa była skomplikowana bardziej, robiłam poczwórny risercz. Jak najbardziej uwiarygodnić bohaterów! To był mój cel.

Oczywiście podniosły się głosy sprzeciwu w necie. Ktoś napisał mi komentarz na fejsie, że to w ogóle jest jakaś bzdura. Napisałam kilka zdań, czego dotyczy książka, ale nie wspomniałam, że wykorzystuję realne osoby do „udziału” w akcji. Usłyszałam, że tacy „żywi” bohaterowie, umieszczeni w dziwnych, fikcyjnych sytuacjach to dopiero są… niewiarygodni. Spadłam przysłowiowo z krzesła. Następnie wpadł mi do głowy pomysł, żeby… ich pokazać. Tych moich bohaterów. Nie tylko opisać oraz zostawić wyobraźni czytelników. Pokazać moich bohaterów. Wymyśliłam sesję zdjęciową. Chciałam, żeby ci oryginalni bohaterowie, moi znajomi, wzięli udział w sesji. Ale nie wszyscy mogli, z różnych względów, głównie czasowych oraz terytorialnych. Bohaterką występującą zarówno w książce, jak i na zdjęciach, jest Małgorzata Ziołek aka Generał. Resztę literackiej obsady zastąpiłam modelami – wspaniałymi, zresztą. Za Annę Gołębiowską aka Pułkownika Tess wystąpiła piękna, młoda, zdolna aktorka zawodowa – Gabriela Całun. Michała Rejmana reprezentuje mój przyjaciel Robert Czyżewski, Agatę Brzozowską – moja siostra cioteczna Aleksandra Poławska. Modele sprawdzili się bardziej niż się tego spodziewałam. Do tego stopnia, że kiedy zobaczyłam „moich” bohaterów… zaniemówiłam, a następnie się popłakałam. Ze szczęścia. Naprawdę. Niesamowite uczucie.

Pod koniec sesji zdjęciowej, kiedy wszyscy byli już zmęczeni, wpadł mi do głowy kolejny pomysł – a może pokazać tych bohaterów na okładce? Ale takich już zmęczonych, pozbawionych emocji… Poprosiłam panią fotograf Emilię Parczewską, żeby zrobiła tego rodzaju zdjęcie… i zrobiła. Bohaterowie musieli wiedzieć, jak się zachować, jakie przybrać pozy. Każdy z nich dostał odpowiedni fragment tekstu, ale… skończyło się na tym, że musiałam każdemu modelowi mówić, jak ma się zachować, jakie robić miny. Wyobrażacie sobie? Miałam rozdwojenie jaźni, prawie, albo coś jakby zapętlenie. Żywych ludzi „wsadziłam” w dziwne sytuacje w akcji powieści, następnie tym ludziom, którzy wystąpili w mojej książce, musiałam wytłumaczyć, w jaki sposób mają „zagrać” tych siebie, których „zagrali” w książce… Coś pogmatwałam, chyba. Chciałam również, żeby zdjęcia z sesji pasowały do przygotowanych opisów. Na facebooku jest katalog zdjęć, opisanych fragmentami z książki. Z tym, że ja te opisy dopasowywałam dopiero po sesji, a na planie mówiłam modelom, jak się mają ustawić albo co to będzie za sytuacja, którą zdjęcie ma przedstawiać.

Przyznam, czasami mam problem z werbalizacją myśli, a szczególnie kiedy się stresuję. A stresowałam się. Po pierwsze dlatego, że wcześniej nikomu nie mówiłam o akcji powieści i nie wiedziałam, jaka będzie reakcja ludzi na fakt, że mają zostać pomazani sztuczną krwią, dostaną siekierę albo piłę łańcuchową… Po drugie, przyznam, nie umiem opowiadać (mówić) o moich tekstach. Mam, miałam i najprawdopodobniej będę miała z tym problem. Ale dzięki Bogu trafiła mi się najwspanialsza ekipa sesji zdjęciowej na świecie, naprawdę. Mimo moich kłopotów z wyrażeniem myśli, dukania, jakiś półsłówek oraz zdenerwowania, zrozumieli zamysł każdej omawianej przeze mnie sceny. W końcu to moi bohaterowie, prawda? No i mój zamysł urealnienia akcji powieści poprzez pokazanie czterech głównych bohaterów nabrał tak zwanych przaśnych rumieńców. Sesja zdjęciowa oraz fotografia zbiorcza, widoczna na okładce, dopełniły moją wizję książki. Mogę śmiało powiedzieć, że dopiero ze zdjęciami „Alvethor. Białe Miejsce” jest… jakby to powiedzieć… zapięty na ostatni guzik. Moi bohaterowie są pokazani „przed akcją” oraz „po krwawej akcji”. Na okładce jest… esencja. Skoro Alvethor to esencja horroru, tak? Wszystko się zgadza. Mogę spokojnie ciachać akcję dalej…

ZwB A więc Twoja powieść jest czymś w rodzaju… slashera?

Magda Kałużyńska Tak, to jest jakby slasher. Jakby, gdyż slasher sensu stricto to jest… gatunek filmowy. I polega na okazałym rozchlapywaniu krwi oraz obcinaniu części ciała, bez dorabiania jakieś wyszukanej ideologii. Ja dorobiłam ideologię. Dorobiłam opowieść. Starałam się, żeby to rozchlapywanie oraz obcinanie nie było gwoździem programu, tylko wynikało w pewnym stopniu z tej właśnie opowieści. W slasherach masakra jest atrakcją samą w sobie. W mojej książce nie jest atrakcją. Wbrew pozorom. Owszem, można opisać ćwiartowanie jako wprawkę warsztatową, na dwie do pięciu stron, ale żeby opierać na tym ćwiartowaniu całą powieść, to raczej nie…

ZwB Czym jest tytułowy „Alvethor”?

MK To jest pojęcie wieloznaczeniowe, kilkutorowe, wielopoziomowe. Zadawałam sobie mnóstwo pytań. Na przykład: jak bym nazwała coś, miejsce, w którym nie powinien przebywać żaden człowiek, ani żywy, ani martwy… Nie, nie miejsce, sytuację. Jakbym nazwała tego rodzaju sytuację? Jak bym nazwała najwyższy stopień zagrożenia? Taki już krańcowy? Jak bym nazwała taką sytuację bardziej niż patową? W której cokolwiek człowiek zrobi, jakkolwiek postąpi, gdziekolwiek pójdzie, ucieknie, się schowa… nic to nie zmieni? Nie zminimalizuje zagrożenia?

Następnie stwierdziłam, że zadaję sobie pytania o znaczenie horroru. Tak, właśnie tak. Alvethor = horror. Równie dobrze moją powieść mogłam tak zatytułować. Ale wtedy nie byłoby to takie tajemnicze, prawda? Zatytułować książkę „Horror”? Za bardzo artystyczne, naciągane. Nie, nie podobało mi się. Słowo Alvethor od razu zapadło mi w serce. Czym jest? Nie zamierzam go szczegółowo wyjaśniać albo podawać definicji. Definicji Alvethoru nie ma w żadnym tomie serii. Znaczenie tytułu wynika z akcji, z tego, co się dzieje w treści, z sytuacji, w których są moi bohaterowie. Innymi słowy dążę do tego, żeby Czytelnik sam sobie znalazł wyjaśnienie, sam sobie znaczenie słowa Alvethor poskładał, po swojemu. Dla mnie Alvethor jest, po prostu, moim własnym (aka osobistym i wielce wymownym) synonimem prawdziwego, nieokiełznanego, chaotycznego, najstraszliwszego z możliwych… horroru. To esencja.

O, właśnie tak. Alvethor jest esencją horroru. A że horror jako taki oznacza dla każdego coś innego – wracamy do punktu wyjścia, że to pojęcie wieloznaczeniowe. Zakręciłam?

ZwB Trochę tak... Ale no właśnie, dużą rolę w Twojej powieści odgrywa specyficzny humor i ironia. Lubisz się śmiać?

Magda Kałużyńska Kocham się śmiać! Mam ogromne poczucie humoru i tego poszukuję w innych ludziach – poczucia humoru, uśmiechu, radości. Tacy ludzie są „moi”. Uśmiech i śmiech, generalnie, ułatwiają życie. Naprawdę. Polecam. I zwierzęta. Psy, koty, świnki morskie, króliki, ptaszki, rybki… Co kto lubi. Wracając do specyficznego poczucia humoru, samego śmiechu i ironii – jako że to są cechy, które u mnie dominują, naturalnym rzutem na taśmę umieszczam te cechy u moich bohaterów. Jedno jest pewne – smętnego i nijakiego czy „plastikowego” bohatera w moich tekstach nie uświadczy się. Takoż rzekłam, HOWGH.

ZwB A co, poza oczywiście Twoją najnowszą książką, polecisz czytelnikom na długie zimowe wieczory do przeczytania lub obejrzenia?

Magda Kałużyńska Cóż… filmy. Z horrorów to raczej nic nie polecam, ponieważ każdy ostatnio obejrzany horror mnie rozczarował. Może, zgodnie z powiedzeniem, że szewc bez butów chodzi… Może „Sinister”? Może „Mama”? Może „Kobieta w czerni”? Nie wiem… na każdym z tych filmów, wstyd się przyznać, ale… zasnęłam. Może się już naoglądałam horrorów? Może już mnie trudno będzie czymkolwiek zaskoczyć? A chciałabym obejrzeć taki horror, który wywoła u mnie uczucia, podobne tym uczuciom, które we mnie się pojawiły wtedy, bardzo dawno temu, podczas nocnego maratonu horrorów. Ale wtedy byłam nastolatką, młodą, niedoświadczoną kozą. Cóż. Z filmów innego sortu – czekam na „Interstellar”. Trailer rozbudził moją ciekawość. Mam słabość do potworów, dlatego chętnie obejrzę najnowszą „Godzillę”. Może się wybiorę na „Zaginioną dziewczynę”, bo słyszałam dobre opinie o tym filmie.

Książki, książki, książki. Te polecam zawsze i wszędzie. I teraz się ujawnię: bez żadnych oporów ani bez grama nieśmiałości polecam pozycje książkowe z Oficynki. W ciemno, wszystkie. Z ręką na sercu oraz z ołówkiem za uchem, polecam. Często mam zatknięty za ucho ołówek albo długopis. Ale wracając do tematu. Zahaczę tutaj o tak bliskie mojemu sercu powieści kobiet, zarówno „grozodajnych”, jak i „kryminalistkek”. Dzięki Oficynce odkryłam takie autorki, jak Carla Mori albo Joanna Łańcucka. Uważam, że warta uwagi jest proza Mileny Wybraniec, ciekawie pisze Magda Durda. Mam zamiar kupić książki Iwony Mejzy oraz Agnieszki Pruskiej. Ostatnim moim odkryciem jest Bernadetta Darska. I mówię to całkiem serio – mam zamiar przeczytać książki wyżej wymienionych autorek. Niech tylko nadejdą te zimowe wieczory. Wzorem zachowania z dzieciństwa owinę się w koc, naleję olbrzymi kubek herbaty, pies zaśnie mi w nogach. I będę wtedy czytała… Czytała i czytała. Oraz, dla odmiany, czytała.

Jolanta Świetlikowska