#

Uciekam w las, gdzie knuję kolejne mroczne intrygi

wywiad z Ewą Przydrygą

Z Ewą Przydrygą o pracy nad „Pomornicą”, twórczych poszukiwaniach i sposobach na odreagowanie mrocznych tematów rozmawia Małgorzata Chojnicka.

Małgorzata Chojnicka: Czytałam wszystkie Pani książki i zawsze z niecierpliwością czekam na kolejną premierę. Muszę przyznać, że „Pomornica” wywarła na mnie największe wrażenie. Zdradzi Pani, w jakich okolicznościach zrodził się pomysł na ten wyjątkowo mroczny i klimatyczny thriller?

Ewa Przydryga: Punktem wyjścia do tej historii, a przede wszystkim do wykorzystania w fabule konceptu mary, stały się wydarzenia, jakie miały miejsce w stanie Wisconsin w USA. Wyobcowana z grona swoich rówieśników, uzależniona od internetu i creepy pasty, nastoletnia Morgan, usiłowała zabić swoją rówieśniczkę. Twierdziła, że wymagał tego od niej Slenderman, mara bez twarzy, odziana w elegancki garnitur. Aby Slenderman zapewnił jej bezpieczeństwo, dziewczyna miała zabijać. Takie założenie Morgan przyjęła. Przebieg wydarzeń w mojej książce nie jest jednak w żaden sposób skorelowany z dalszymi wydarzeniami, jakie miały wtedy miejsce w Stanach. Posłużyły mi jedynie za przebłysk, „zaczynek” do własnej historii. Kolejne warstwy powstawały systematycznie, głównie w miejscach i okolicznościach, jakie najbardziej sprzyjają mojej pracy twórczej, czyli w trakcie długich spacerów w lesie albo nad morzem.

M.Ch.: Czy zaczynając pisać książkę, zna już Pani rozwiązanie zagadki kryminalnej?

E.P.: Zawsze. Generalnie w dużej mierze kieruję się w życiu intuicją, ale w przypadku swojej pracy twórczej każdy z elementów skrupulatnie planuję. Poszczególne rozdziały nanoszę w lapidarnej formie na mini karteczki, które stają się później fiszkami scen. Przymocowuję je do swojej tablicy korkowej lub zapełniam nimi swój notatnik. Kiedy fabuła nabierze już takiej pierwszej, namacalnej formy, poddaję całość swojej własnej ocenie. Jeśli niektóre z elementów nie pasują do całości, spowalniają akcję lub wydają mi się zbędne, wtedy je usuwam. Na tym etapie, kiedy wszystko łączy się już w logiczną całość, łatwiej jest mi podejść do pisania. W moim przypadku takie podejście oszczędza czas i energię, choć wiem, że niektóre koleżanki i koledzy po piórze znajdują pomysł na rozwikłanie intrygi w trakcie pisania. Pamiętam swoją frustrację, kiedy, tworząc swoją debiutancką powieść, byłam zmuszona wyrzucić prawię połowę tekstu, bo zrezygnowałam z planowania, a w tamtym przypadku intuicja wpuściła mnie w przysłowiowe maliny. Odtąd ja i intuicja mamy siebie na oku.

M.Ch.: Skąd czerpie Pani wiedzę na temat ludzkiej psychiki? Z obserwacji, czy może zagłębiając się w literaturę fachową z dziedziny psychologii i psychiatrii?

E.P.: Myślę, że wiedzę tematyczną czerpię w równym stopniu z obu tych źródeł. Odkąd pamiętam pasjonowała mnie psychologia. Mam chyba zresztą pewną łatwość w „czytaniu” ludzi. Często udaje mi się trafnie rozszyfrować ich nastrój, wytypować problemy, z którymi się mierzą albo wyczuć ich pragnienia, nawet jeśli starają się to skrzętnie przede mną ukryć. Jako jungowski Pośrednik zostałam wyposażona i w empatię, i w intuicję, które pomagają mi prywatnie, w budowaniu relacji międzyludzkich, ale także w kreowaniu portretów psychologicznych moich bohaterów. Oczywiście w tym temacie bazuję także na sukcesywnie zdobywanej, fachowej wiedzy. Swoje wątpliwości regularnie konsultuję z zaprzyjaźnioną psycholog, a najczęściej sięgam jeszcze potem po tematyczną literaturę.

M.Ch.: Dlaczego zainteresowała się Pani problemem przemocy w szkole i odrzucenia przez grupę rówieśniczą?

E.P.: Moje książki, poza intrygą kryminalną, charakteryzuje też rozbudowane tło społeczne. Zło nigdy nie rodzi się przecież samoczynnie. Kiełkuje dopiero wtedy, kiedy pojawiają się ku temu sprzyjające okoliczności. Tak też było w przypadku Nastki. Mimo trawiącej ją choroby psychicznej dziewczynka ta nie otrzymała żadnej pomocy – ani ze strony jej rodziców wypierających niepokojące zachowania córki, ani ze strony sprawującej nad nią pieczę pedagogów, ani tym bardziej ze strony rówieśników, dla których stała się pośmiewiskiem. Brak wsparcia i notoryczne prześladowania doprowadziły do tragedii. Podjęłam ten temat ponieważ jest on niestety bardzo aktualny, a nadal marginalizowany. W Polsce 48 proc. uczniów w wieku 13-15 lat deklaruje, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy doświadczyło przemocy ze strony rówieśników w szkole. To zatrważające dane. Zważywszy na delikatną, nadal kształtującą się psychikę młodego człowieka, takie doświadczenie doprowadza do nieodwracalnych zmian – traumy, z którą taki młody człowiek boryka się potem przez całe życie albo nawet bardziej radykalnych, dramatycznych rozwiązań – podjęcia próby samobójczej lub zrewanżowania się swoim oprawcom znacznie gorszą niż zadana mu przez nich karą.

M.Ch.: Czy praca nad „Pomornicą” była bardzo wyczerpująca?

E.P.: Zwykle sięgam po narrację pierwszoosobową, bo pozwala mi ona na wejście do głów swoich bohaterów, a to z kolei umożliwia mi pełne ich zrozumienie. W pewnym stopniu jest to oczywiście obciążające psychicznie. W trakcie pisania „Pomornicy”, a szczególnie w przypadku scen, w których pojawiała się Nastka i jej myśli oraz działania, nie potrafiłam prędko wrócić do swojego normalnego życia, bo to właśnie ta historia żyła we mnie jeszcze przez dłuższy czas. Miała swoją fakturę i różne odcienie emocji, a ja wciąż je w sobie czułam. Największym problemem były kluczowe, przesycone mrokiem sceny, które niejednokrotnie pisałam w godzinach nocnych. Mogłam wtedy zapomnieć o spokojnym śnie. Zdarzało się nawet tak, że o godzinie trzeciej nad ranem wychodziłam z psem na spacer, by przewietrzyć głowę.

M.Ch.: Jak odreagowuje Pani tak ciężkie tematy?

E.P.: Kontakt z przyrodą jest dla mnie tak samo inspirujący jak i kojący. Kiedy więc chcę odreagować trudną scenę albo kiedy mierzę się z jakimś innym wyzwaniem, zaszywam się w zielonych trzewiach lasu i to autentycznie pomaga. Dla przeciwwagi, często lubię być też w takich sytuacjach pośród ludzi, w miejscach głośnych, tętniących życiem. Ale potem, jak na introwertyczkę przystało, wracam do swojej twórczej ciszy i do zaufanego grona bliskich mi osób.

M.Ch.: Z wykształcenia jest Pani nauczycielką języka angielskiego i tłumaczką. Jak to się stało, że została Pani pisarką?

E.P.: Już w dzieciństwie miałam pewną łatwość w opowiadaniu historii. Zawsze przybierały one jednak tylko werbalną formę. Mając dziesięć, może jedenaście lat, na rodzinnych spacerach opowiadałam młodszym kuzynkom wymyślone na poczekaniu historie z dreszczykiem. W mojej głowie już wtedy do głosu dochodziły fikcyjne postaci i historie, które ci bohaterowie chcieli mi o sobie opowiedzieć. A jako nauczycielka języka angielskiego wykorzystywałam tę swoją kreatywność i starałam się nią zarażać swoich uczniów. Czułam wielką dumę, kiedy widziałam, że nauka angielskiego nie jest dla nich przymusowym obowiązkiem tylko zajęciem, które sprawia im autentyczną frajdę. Od dwóch lat nie pracuję już w tym zawodzie. Zdecydowałam się poświęcić pisaniu ze względu na inne, pozaliterackie obowiązki, które dzielę w tej chwili z pracą twórczą. Czasem jeszcze czuję jednak tęsknotę, a może nawet bardziej jakąś nostalgię na wspomnienie swoich uczniów i tamtego etapu swojego życia.

M.Ch.: Pani książki lubię jeszcze z jednego powodu, otóż urzeka mnie dbałość o słowo. Co Pani sądzi o współczesnym języku, pełnym skrótowców i niechlujnej wymowy? Można temu paskudnemu zjawisku jakoś zaradzić?

E.P.: Język jest żywym organizmem i podlega często samozwańczym prawom, które są w dużej mierze narzucane przez młodych ludzi. A ci z kolei są pod dużym wpływem rówieśników i mediów społecznościowych, które niejako wymuszają pewien rejestr – skróconych słów i myśli, a do tego ciągle zmieniających się bodźców. Mam tutaj na myśli m.in. TikToka, który charakteryzuje się błyskawicznie zmieniającymi się obrazami, a co za tym idzie zupełnie innym charakterem języka, który wchodzi do powszechnego użycia. Nie neguję oczywiście tej aplikacji – bywa użyteczna, ale na pewno wprowadziła, także do języka, pewne trwałe zmiany.

Wiele zależy od tego, jakim językiem posługują się w domu rodzice. Jeśli ta dbałość jest u źródła, a w dodatku jeśli taki młody człowiek sięga też po wartościową, dobrze napisaną literaturę, to sposób formułowania myśli, a co za tym idzie pewnej wrażliwości, daje niezliczone możliwości. Ale tak naprawdę proces zmian następujących w języku jest trudny do powstrzymania, bo wymusza go ciągle zmieniająca się rzeczywistość, do której wielokrotnie, jako społeczeństwo, musimy się zaadaptować.

M.Ch.: Jak czuje się rodowita poznanianka w Gdyni? Tęskni Pani za Poznaniem?

E.P.: Myślę, że spokojnie mogę nazwać się Nomadem, który notorycznie przemieszcza się z jednego miejsca do drugiego. Czasem mam wrażenie, że ten mój uziemiający mnie korzeń wcale mnie nie uziemia, bo rozdzielił się po równo na oba te miasta. Z Poznaniem łączy mnie rodzina i wiele bliskich relacji, a z Gdynią moje nowe środowisko i wszystkie te zakątki, które pomagają mi w pracy twórczej. Całe szczęście, że do mojej pracy wystarczy zwykle tylko laptop i zielony notatnik, który zapełniam po brzegi zapiskami. Są też jeszcze słuchawki, które zwykle nakładam, kiedy zabieram się za snucie opowieści. Wtedy mogę być i tu i tam.

M.Ch.: W internetowych czeluściach udało mi się wyszperać, że jest Pani zafascynowana Francją. Jeśli tak, to proszę zdradzić, który region tego pięknego kraju urzekł Panią najbardziej?

E.P.: To prawda, na pewnym etapie mojego życia we wszystkie letnie miesiące ciągnęło mnie tylko tam. Poza Paryżem, do którego wciąż lubię wracać, często kieruję się też na południe Francji. Jednak bardziej niż słynne kurorty ulokowane na Lazurowym Wybrzeżu, silniej przyciągają mnie maleńkie prowansalskie miasteczka. Do takich moich miejsc ulubionych należy Eze, średniowieczne miasteczko zbudowane na samym czubku górskiego wzniesienia, z którego roztacza się nieziemski wręcz widok na morze. Samo miasteczko jest jedną wielką feerią kolorów, na które składają się szaro-brązowe grube, kamienne mury, bogato porośnięte wielobarwnymi kwiatami.

M.Ch.: Po jakie książki sięga Pani najchętniej, gdy chce się zrelaksować?

E.P.: Między pisaniem własnych historii czytam sporo, głównie książek w pokrewnym do mojego gatunku. Ostatnio jednak, jako detoks od mroku, sięgnęłam po zupełnie inną powieść. Książka „Sekretne życie drzew” autorstwa Petera Wohllebena ujęła mnie swoją przystępnie podaną, a zupełnie obcą mi dotychczas wiedzą na temat drzew. Okazało się, że drzewa czują, mają pamięć, dbają o siebie i łączą się w niezwykle zorganizowane społeczności. Na potrzeby researchu do swojej najnowszej powieści zanurzyłam się też w esejach i kompendiach poświęconych bionice i architekturze silnie osadzonej w przyrodzie. Wychodzi więc chyba na to, że nieustannie ciągnie mnie w stronę lasu, wiatru i zieleni, także tej posępnej.

M.Ch.: Co Pani robi, gdy ma zły dzień i czuje, że za chwilę eksploduje? Biega, sprząta, czy może obmyśla zbrodnię doskonałą?

E.P.: Korzystam wtedy z mojej recepty dobrej na wszystko – uciekam w las, gdzie knuję kolejne mroczne intrygi. Tych sprawdzonych patentów jest wiele – spotykam się z bliskimi, idę odreagować do kina, ale nie rezygnuję też z tych stricte przyziemnych aktywności – sprzątanie albo gotowanie też bywa lekiem na całe zło.

M.Ch.: O czym będzie Pani następna książka? Zapewniam, że sięgnę po nią w ciemno!

E.P.: Dwa tygodnie temu skończyłam pracę nad kolejną powieścią. Tym razem musiałam się zmierzyć z zupełnie nowym dla mnie zabiegiem. Akcja tej historii rozgrywać się będzie w zamkniętej przestrzeni, w ciągu zaledwie doby, z tylko kilkorgiem pojawiających się w niej bohaterów. Będą w niej elementy wspomnianej już wcześniej bioniki i oczywiście mroczne, rodzinne tajemnice wplecione w posępny dom na pustkowiu. Książka powinna pojawić się w wakacje. Ale na jesień przygotowuję jeszcze jedną niespodziankę.

M.Ch.: Dziękuję za rozmowę