#

​Recepta na sukces to … brak przepisu!

Z Andersem Roslundem o jego najnowszym thrillerze „PUK PUK”, warsztacie pisarskim i pomysłach na kolejne książki rozmawia Małgorzata Chojnicka

Małgorzata Chojnicka: „PUK PUK” to Pana najnowszy thriller, drugi napisany już w pojedynkę po śmierci Börge Hellströma. Stworzyliście Panowie perfekcyjny duet pisarski. Dużo trudniej pisze się, gdy można liczyć wyłącznie na siebie?

Anders Roslund: Tęsknię za Börgem każdego dnia. Nie był kolegą, ani nawet przyjacielem – był członkiem rodziny. Nikt inny nie zjadł w moim domu tylu śniadań obiadów i późnych kolacji, co Börge. A kiedy umarł, zamknąłem się w sobie i poczułem pustkę. Dopiero teraz, kilka lat po jego śmierci, pozwalam sobie na smutek i żal, wszystko, od czego wtedy się odciąłem. Jeśli chodzi o pracę pisarza, to strata Börgego aż tak jej nie skomplikowała. Nie było tajemnicą, że tylko ja faktycznie pisałem. Spotykaliśmy się przez kilka miesięcy i omawialiśmy historię, szczegóły fabuły, po czym rozstawaliśmy się. Brałem się za pisanie, a kiedy tekst był gotowy, spotykaliśmy się ponownie i uzgadnialiśmy, jakie zmiany należy wprowadzić do wersji finalnej książki. Praca nad samym tekstem wygląda teraz podobnie, tyle tylko, że na etapie koncepcyjnym osobą, z którą dyskutuję o przyszłej powieści, i którą muszę przekonać do pewnych rozwiązań fabularnych, jestem ja sam, a nie mój drogi Börge.

M.Ch.: Przyzwyczaił Pan czytelników do trudnych, a wręcz bardzo trudnych tematów, które porusza w swoich książkach. Pedofilia, handel żywym towarem, kara śmierci. To tylko niektóre z nich. Dlaczego wybiera Pan tak ciężki kaliber?

A. R.: Kryminały nie stają się mniej ani bardziej wartościowe poprzez tematykę czy styl, na który decyduje się autor – to po prostu kwestia indywidualnego wyboru. Wychodzę z założenia, że najlepsza fikcja to ta, która opiera się na fundamentach prawdy. To właśnie moja siła napędowa: dostarczyć czytelnikom rozrywki fikcyjną fabułą – zaskakującą i pełną zwrotów – a przy tym zabrać ich w miejsca, o których istnieniu niewielu ludzi wie i być tam ich godnym zaufania przewodnikiem. Pracuję bez wytchnienia, dopóki fikcyjna historia i rzeczywiste tło nie są splecione w idealnych proporcjach – nawet jeśli to oznacza umawianie się dwadzieścia siedem razy na spotkanie z osobą, która zjawia się dopiero za dwudziestym ósmym podejściem, bo mieszka w tunelach rozciągających się pod Sztokholmem. Albo znalezienie kogoś, kto zabierze mnie do narkotykowej dżungli kolumbijskich karteli, gdy chcę opisać szlak, jakim narkotyki sprowadzane są z Ameryki Południowej do Szwecji. Myślę, że tylko wtedy, gdy wszystkie fakty są prawdziwe i niepodważalne, czytelnik uwierzy również we wszystko to, co jest wytworem wyłącznie mojej fantazji. Niestety, nie jest mi się łatwo uwolnić od mroku, który noszą w sobie bohaterowie moich powieści. Mój partner Börge był w tym świetny – kiedy wychodziliśmy z gabinetu, on wszystkie lęki i cały niepokój postaci, które tworzyliśmy, po prostu zostawiał za drzwiami. Ja zawsze zabieram to wszystko ze sobą. To niezbyt zdrowe, ale taki już jestem – nie potrafię się uwolnić od tego, o czym piszę, ani od postaci, ani od wydarzeń. I to na długo po tym, gdy skończę pracę nad książką.

M.Ch.: Mogę powiedzieć, że po Pana książki sięgam w ciemno, bo wiem, że będzie to lektura trzymająca w napięciu do ostatniej strony. Proszę zdradzić, jak to się dzieje, że w tak mistrzowski sposób potrafi Pan poprowadzić wszystkie wątki, by zafundować czytelnikowi prawdziwą eksplozję na koniec?

A. R.: Wielkie dzięki za miłe słowa i pochwały, które trafiają prosto do mojego serca, a jednocześnie przepraszam, że rujnuję nadzieję na przepis na idealną powieść gatunkową… To trochę niesprawiedliwe – a może właśnie przeciwnie? – ale moją receptą jest właśnie brak starannie opracowanego przepisu na sukces. Za każdym razem pisząc książkę, robię to tak, jakbym robił to po raz pierwszy w życiu. Wydaje się, że można wykorzystać schemat czy motyw, który już raz sprawdził się świetnie, ale tak nie jest. Pewnie, że niektórych muzyków czy reżyserów, a nawet pisarzy możemy rozpoznać od razu po charakterystycznych rozwiązaniach czy chwytach, które stosują, albo wewnętrznych zapożyczeniach. W moim przypadku to się nie sprawdza. Ja kieruję się zasadą: jeśli nie masz nowego sposobu na opowiedzenie swojej historii – to po prostu jej nie opowiadaj. Mam poczucie, że skoro czytelnicy płacą, by czytać moje powieści, to ja jestem im winien absolutnie nowe, unikalne doświadczenie. Przy każdej książce staram się więc nie mniej niż przy pierwszej, pracuję tak samo ciężko i tak samo mocno zależy mi na satysfakcji tych, którzy w księgarni, spomiędzy wielu innych powieści, wybiorą właśnie moją.

M.Ch.: Bardzo lubię inspektora Ewerta Grensa i mam nadzieję, że jeszcze go Pan tak szybko nie wyśle na emeryturę. Czy zabrał się już może za rozwiązywanie kolejnej zagadki?

A. R.: „PUK PUK” to dziewiąta powieść w serii z Grensem i jednocześnie czwarta w serii wewnątrz tej serii – z Grensem i Hoffmannem. Obaj są moimi fikcyjnymi przyjaciółmi, choć czasem wydaje mi się, że istnieją naprawdę (wygląda na to, że powinienem poszukać sobie przyjaciół w rzeczywistym świecie). Nigdy nie myślałem o ograniczaniu tej serii. Dopóki jestem w stanie wymyślać dla nich historie, w których obaj się odnajdą, będą rozwiązywać kryminalne zagadki i ryzykować życie. Oczywiście, nie będę też wymyślał im kłopotów na siłę. Ale póki co uważam, że Ewert Grens i Piet Hoffmann stanowią zgrany zespół, a praca z nimi to prawdziwa przyjemność. Nadałem im mnóstwo cech, które sam chciałbym posiadać – Piet Hoffmann jest przystojny, silny, sprytny i żądny przygód, a Ewert Grens… jest równie przystojny, a pozostałe cechy występują u niego w nieco mniejszym stopniu niż u Pieta.

M.Ch.: Czy zabranie się za pisanie książek było naturalnym następstwem dziennikarskiej pracy, czy może wynika z czegoś zupełnie innego?

A. R.: Reportaże dotyczące przestępczości przygotowywane dla największego szwedzkiego programu informacyjnego mi nie wystarczały. Nie czułem, bym docierał do serc szwedzkich odbiorców. Tymczasem, gdy sięgnąłem po fikcję, kiedy okazało się, że nie muszę już obawiać się ujawnienia informacji, które mogłyby zagrozić prawdziwym ludziom, dosłownie wystawić ich na cel, zdałem sobie sprawę, że mogę faktycznie napisać znacznie więcej i znacznie bardziej obrazowo. To, co niedozwolone w rzetelnym dziennikarstwie – zmiana nazwisk, miejsc i ram czasowych – pozwalało mi na przytaczanie większej ilości szczegółów i mechanizmów działalności przestępczej. Musiałem wejść do świata fikcji, by wreszcie bez obaw ujawniać całą prawdę.

M.Ch.: Jak w Pana przypadku wygląda praca nad książką?

A. R.: Uwielbiam rutynę, właściwie jestem od niej uzależniony. Zaczynam pracę o dziewiątej rano i pracuję cały dzień, z przerwami na kawę w ulubionej kawiarni tuż za rogiem, parę kroków od mojego domu, w której bywam od trzydziestu lat. Każdy prawdziwy pisarz ciężko pracuje, narzuca sobie samodyscyplinę i spędza mnóstwo czasu w samotności – obraz pisarza, który znamy z filmów: podpity geniusz, bazgrzący coś na papierowej serwetce w barze, ma, niestety, niewiele wspólnego z rzeczywistością…

M.Ch.: W jaki sposób ładuje Pan wewnętrzne akumulatory, bo praca pisarza jest przecież bardzo obciążająca?

A. R.: Ładuję akumulatory pisząc. Właściwie w ogóle nie przestaję. Przyjaciele mają mnie za nieuleczalnego pracoholika i być może wcale się nie mylą – piszę jak maratończyk. I prawdziwie rozkoszuję się każdym kolejnym krokiem. Pisanie uspokaja mnie, nadaje cel i kierunek moim działaniom. Dość często słyszę od żony: „Anders, na litość boską, idź na górę i weź się za pisanie, żebyśmy wszyscy wreszcie mieli trochę spokoju!”.

M.Ch.: Ma Pan na swoim koncie wiele nagród. Która z nich jest dla pana najważniejsza?

A.R.: Och, każda nagroda to wielki zaszczyt. Znak, że czytelnicy docenili coś bezcennego. Mógłbym udawać, że nagrody nie mają dla mnie znaczenia, ale kiedy otrzymuję The International Dagger, która w zasadzie oznacza, że właśnie napisałem najlepszą w Europie powieść kryminalną, lub nagrodę Konomys, która przyznawana jest najlepszej powieści kryminalnej wydanej na rynku azjatyckim – to po prostu pękam z dumy, a moje szczęście jest niemożliwe do opisania.

M.Ch.: Bardzo dziękuję za rozmowę!


Małgorzata Chojnicka

- jest absolwentką prawa, która popełniła pracę magisterską z kryminalistyki. W czasie studiów wyższych należała do Studenckiego Koła Kryminalistyki i jeździła na obozy naukowe do Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie. Tam poznała policyjny fach od podszewki. Wychowana na kryminałach Agathy Christie i Joanny Chmielewskiej. Od ponad dwudziestu lat pracuje jako dziennikarka. Publikuje zarówno w prasie lokalnej, jak i ogólnopolskiej. Jest też autorką opowiadań, które ukazują się w czasopismach dla kobiet. Najbardziej interesuje ją człowiek i jego życiowa droga. Jej kolejną pasją jest fotografia. Ma na swoim koncie indywidualną wystawę fotograficzną. Prowadzi recenzenckiego bloga „Zaczytana wróżka Róża” (zaczytanawrozkaroza.blogspot.com)