#

Wywiad z Lee Child’em

- Muszę zacząć od tego pytania: jak to jest być Brytyjczykiem, który mieszka i pisze o Ameryce?

- Właściwie powinienem od razu wyjaśnić, że mieszkam nie tyle w Ameryce, co w Nowym Jorku. A to jest zupełnie inny świat, niż reszta USA. Powiedziałbym nawet, że Nowy Jork jest jak osobny, zupełnie niezależny stan. To miasto niezwykle międzynarodowe, kosmopolityczne, wręcz europejskie. A przy tym bardzo różnorodne: spotkać można tam przedstawicieli kilkudziesięciu, jak nie ponad stu narodowości, ludzi o wielu nietypowych profesjach. W takich warunkach bycie pisarzem z innego kraju, piszącym o Ameryce, nie wydaje się niczym niezwykłym.

- Niby tak, ale przecież Ameryka, o której pan pisze, to zupełnie inna Ameryka, niż ta, w której pan mieszka.

- Tak, to prawda – ja piszę o tej normalnej, typowej Ameryce. I rzeczywiście, ludzie nieraz myślą, że gdy się jest obcokrajowcem, to trudniej taki świat rzetelnie opisać, bo patrzy się na niego niejako z zewnątrz. Ja jednak myślę, że wręcz przeciwnie – cudzoziemcowi jest właśnie łatwiej. Ogląda bowiem otaczający go świat okiem outsidera. Uczy się zwracać uwagę absolutnie na każdy szczegół, niczego nie pomija ani nie bagatelizuje. Gdy autor pisze o własnym kraju, znacznie trudniej wyjść mu poza horyzont własnych przyzwyczajeń i wyobrażeń. Musi bardziej uważać, by nie brać za pewnik, a tym samym nie ignorować, tych zjawisk, z którymi jest oswojony. Natomiast cudzoziemiec, dla którego wszystko jest nieco obce, a więc i wszystko go interesuje, w sposób naturalny patrzy dużo krytyczniej i szerzej. No i jest w stanie dostrzec niuanse, których lokalni mieszkańcy często nie zauważają.

- Ale w pana książkach widać fascynację nie tylko tą „normalną” Ameryką. Powiedziałabym nawet, że dominuje w nich Ameryka prowincjonalna, zapomniana, opustoszała.

- Rzeczywiście, wyjątkowo interesują mnie takie właśnie regiony: te, które rozwój cywilizacyjny pozostawił w tyle. Geograficznie mówimy tu o bardzo konkretnych miejscach. Przez ponad sto lat Ameryka rozwijała się dzięki sieci miast i dróg. Ale w latach pięćdziesiątych XX wieku proces ten uległ zmianie za sprawą budowy autostrad. Te z kolei spowodowały, że pewne miejscowości, które wcześniej były ważnymi punktami na szlaku komunikacyjnym, nagle zostały zupełnie odcięte od świata. W rezultacie, obok Ameryki, którą znamy i zauważamy, powstała swoista „Ameryka-widmo”: wciąż zamieszkana, wciąż funkcjonująca, ale zapomniana i ignorowana. I faktycznie, takie miejsca są dla mnie naprawdę fascynujące.

- Fascynujący jest też pański główny bohater, Jack Reacher. Jestem pod wrażeniem wnikliwości, z jaką przedstawia pan go jako człowieka kontrastów i sprzeczności: kogoś, kto z jednej strony ma wielki szacunek dla porządku, praworządności i dyscypliny, a z drugiej – po wyjściu z armii nie potrafi funkcjonować w normalnym świecie; jest outsiderem i niespokojnym duchem. Taki dysonans jest częstyw wypadku byłych wojskowych, choć zaskakuje ludzi, którzy nigdy się z armią nie zetknęli. Czy miał pan jakieś osobiste doświadczenia z wojskiem, które pozwoliły panu stworzyć Reachera w taki sposób?

- Osobistych - nie, ale miałem oczywiście pewne doświadczenia pośrednie za sprawą mojego ojca. Jak wielu innych ojców mojego pokolenia służył w wojsku w czasie drugiej wojny. To było tylko kilka lat, w zasadzie mała część jego życia, ale na zawsze zostawiła w nim fascynację światem armii, który – jak twierdził – był zupełnie inny od świata cywili, rządził się odmiennymi prawami, zwyczajami i tradycjami. Ojca zawsze nurtowało to, jak te dwa, tak różne od siebie porządki mogły funkcjonować jeden obok drugiego. Dlatego zadałem sobie pytanie, jak ktoś, kto – tak jak Reacher – urodził się i dorastał w wojskowej rodzinie, a potem sam spędził w armii wiele lat, odnalazłby się nagle w świecie cywili. To trochę tak, jakby z Ziemi wystrzelić statek kosmiczny na inną planetę i kazać jego pasażerom odnaleźć się teraz w tej diametralnie innej rzeczywistości. Niczym kosmonauta z tego statku, Jack nie rozumie życia cywili, nie czuje się w nim komfortowo, nie wie, jak ma się w nim poruszać.Jest z niego permanentnie wyobcowany. Ale z kolei stosunek Reachera do armii też nie jest oczywisty: z jednej strony ma dla niej szacunek, z drugiej – jest wobec niej krytyczny. Zostanie wojskowym nie było jego wyborem – to była rodzinna tradycja, w której się urodził. Nie miał wyjścia, inna życiowa droga nie wchodziła w grę.

- A czy pan osobiście lubi Reachera?

- To naprawdę świetne pytanie, bo wraca do istoty tego, jak napisać dobrą serię. Otóż gdy tworzysz cały cykl, to naprawdę ważne jest, by autor nie lubił swojego bohatera tak bardzo, jak czytelnik. Bo czytelnik darzy bohatera sympatią za jego charakter i osobowość. A te, by były przekonujące, wymagają chłodnego dystansu od osoby, która je tworzy. I niestety wiele znamy przypadków serii, które zaczęły się naprawdę dobrze, a potem wpadły w nijakość, bo autor zanadto przywiązał się do swoich postaci i nie potrafił już obiektywnie ich pokazać. Dlatego bardzo wiele trudu wkładam w to, by być wobec Reachera wręcz wrogim. Mogę sobie na to pozwolić, ponieważ jestem jedyną osobą na świecie, której Reacher się boi (śmiech).

- Rozumiem, że nie chce pan go polubić. A czy w takim razie pozwala pan sobie na negatywne emocje wobec niego? Takie jak irytacja czy niechęć? Czy też po prostu zachowuje pan rezerwę?

- Znowu, to trudne zagadnienie, bo w wypadku postaci takiej, jak Reacher, nie można pozwolić sobie na przykład na dystans ironiczny, przedstawić go w groteskowym świetle. Trzeba zachować pełen dystans emocjonalny. Nie ma w Reacherze nic, co by mnie denerwowało, bo z kolei nie chcę popaść też w drugą skrajność – przypisywania mu zbyt wielu dziwactw czy cech negatywnych. To także pułapka, w którą wpada wielu autorów. Wydaje im się, że postaci będą od tego ciekawsze – a tak wcale się nie dzieje. To, czego wielu pisarzy nie rozumie, to że nie można sprawić, by bohater był interesujący – to czytelnik decyduje o tym, czy tak się dzieje. Jedyne, co może zrobić pisarz, to maksymalnie przyłożyć się do stworzenia rzetelnej, przekonującej, organicznej postaci z krwi i kości. I to dopiero czytelnik powie Ci, czy postać ta go zainteresowała, czy nie.

- Porozmawiajmy trochę o pana pracy. Jak zaczęła się pana pisarska kariera? Czy pamięta pan jakiś konkretny moment, w którym zaczął pan pisać, czy może był to zamiar, który w panu narastał stopniowo?

- Zacząłem pisać tylko dlatego, ze straciłem pracę. Wcześniej byłem reżyserem telewizyjnym, ale zwolniono mnie i musiałem jakoś zarobić na życie. Zawsze ogromnie lubiłem czytać – tyle, że dla czystej przyjemności czytania. Nigdy nie myślałem o tym, że sam mógłbym coś stworzyć. Gdy jednak stało się dla mnie jasne, że stracę posadę, i zacząłem zastanawiać się, co innego mógłbym robić – wtedy pomyślałem: „a co, gdybym tak spróbował napisać książkę?”. Tak to się zaczęło, i był to proces rozłożony w czasie, ale doskonale pamiętam też konkretny moment, w którym zrozumiałem, że była to właściwa decyzja. Pewnego dnia, gdy siedziałem w domu i pisałem pierwszą książkę, żona poprosiła mnie, bym pojechał z nią na zakupy i pomógł jej przywieźć jakiś większy sprawunek.Pamiętam, że pomyślałem wtedy: „kurczę, naprawdę wolałbym zostać w domu inapisać tę kolejną scenę”. I było to dokładnie to samo uczucie, które ma czytelnik, kiedy czyta świetną książkę i ktoś nagle mu przerywa. Wtedy właśnie zrozumiałem, że skoro podobnie czuję się jako pisarz, to znaczy, że pisanie naprawdę jest czymś dla mnie.

- A jak tworzy pan swoje historie? Ma pan sprawdzone metody pracy?

- Moje historie tworzą się same. Nie robię planów. Wymyślam możliwe najciekawszy początek opowieści, a potem buduję ją w miarę pisania – czy raczej pozwalam, by sama się budowała.

- Wie pan, jak się skończy?

- Nigdy. Odkrywam zdarzenia w miarę pisania. Chcę być w tym samym położeniu, co czytelnik. Siadam do pracy i myślę: „ciekawe, co się zaraz wydarzy?” Zupełnie tak samo, jak gdybym sięgał po kolejny rozdział czytanej książki.

- Czy do organizacji pracy podchodzi pan równie spontanicznie?

- O nie, zdecydowanie nie. Pisarz nie może pracować tylko wtedy, gdy ma wenę albo ochotę na pisanie, bo… wtedy najpewniej nigdy nie udałoby mu się nic napisać! Zawsze znalazłby jakąś wymówkę, by przełożyć to na kiedy indziej. Pewna niezwykłość wszystkich artystycznych zawodów polega na tym, że z jednej strony wymagają od nas kreatywności, finezji i wyobraźni, ale z drugiej - jest to ciężka praca, jak każda inna, i tak właśnie musimy do niej podchodzić.

- To znaczy?

- Przede wszystkim – z pełną dyscypliną i organizacją. Ja mam roczny plan pracy: zaczynam pisać 1 września i siedzę nad książką, aż ją skończę. Pracuję codziennie, ale nigdy rano – wtedy jestem do niczego; zawsze siadam do pisania po lunchu.

- Mówiliśmy już trochę o bohaterach. A którą postać trudniej jest pana zdaniem stworzyć? Męską czy kobiecą?

Jeśli mówimy o bohaterach głównych, to Reacher jest postacią już skonstruowaną, więc jeśli w danej książce ma mieć partnera w śledztwie, to zawsze wolę, by była to kobieta. I mówiąc szczerze, uwielbiam to, bo siedzę sobie wtedy przez pół roku nad książką i w pracy towarzyszy mi ta piękna dziewczyna z mojej wyobraźni. Jest to naprawdę wspaniała sprawa, bo mogę ją stworzyć dokładnie taką, jak chcę.

Prawdę mówiąc, prawdziwe wyzwanie kryje się gdzie indziej: w tworzeniu bohaterów negatywnych. Nie chcesz, by byli groteskowi, jak bad guys z kreskówek, tylko naprawdę złowrodzy,tak, by czytelnik czuł do nich antypatię: by widział ich w negatywnym świetle i autentycznie cieszył się z ich porażek. Moim zdaniem znacznie trudniej jest tworzyć bohatera negatywnego, niż pozytywnego.

- To ciekawe; większość pisarzy twierdzi odwrotnie. Uważają, że negatywne postaci są wystarczająco ciekawe, by obronić się same, natomiast postaci pozytywne zbyt łatwo mogą wydawać się nudne.

- Ze mną jest inaczej. Nie staram się, by postacie pozytywne były koniecznie „ciekawe”. Konstruuję je realistycznie, z nadzieją, że efekt końcowy zadowoli czytelnika. Ale uchwycenie banalności zła, pokazanie bohaterów negatywnych jako ludzi zwyczajnych, ale jednak złych – oto prawdziwe wyzwanie.

- Wracając do zagadnień płci: jaka kobieta, pana zdaniem, najlepiej pasowałaby do Jacka Reachera?

Dotykamy tu sedna tragedii Jacka: on sam najbardziej kocha kobiety inteligentne. Problem polega jednak na tym, że one z kolei nie widzą w nim kandydata do trwałego związku. Cała historia jego romantycznych interakcji to seria znajomości, w których te mądre, bystre dziewczyny z góry mówią sobie: „super, zabawię się z tym facetem przez 48 godzin, ale nic ponad to, bo przecież z nim nie zbudowałabym żadnej przyszłości”. A potem faktycznie: po intensywnych, burzliwych kilku dniach znikają. Wielu czytelników ma wrażenie, że to Reacher odchodzi, ale jest dokładnie odwrotnie: to kobiety go zostawiają, bo czują, że nie spotka ich z jego strony nic dobrego. Na tym właśnie polega nieszczęście Jacka: kocha swoją samotność, ale równocześnie się jej boi; w tym samym czasie przyciąga i odrzuca te kobiety, które najbardziej mu się podobają.

- Rozważał pan kiedykolwiek związanie go z kimś na dłużej?

- Reacher to mityczny bohater, którego cała racja bytu opiera się na samotności. Ciężko byłoby mu nagle zacząć funkcjonować w parze; z literackiego punktu widzenia to by nie wyszło.

- Literackiego czy życiowego?

- To by po prostu zniszczyło mit. Reacher to bohater, który nawiązuje do starożytnego wzorca – samotnego, tajemniczego nieznajomego, wędrowca, który pojawia się w mieście bez słowa wyjaśnienia, bez przeszłości ani przyszłości. Gdyby teraz nagle miał się zjawić z partnerką i stosem walizek, to to już by nie było to samo.

- Mam teraz zupełnie inne pytanie. Pisze pan pod pseudonimem, i to od bardzo wielu lat. Jakie to uczucie?

- Dla mnie dość naturalne. Zanim zacząłem pisać, pracowałem w show biznesie, a tam używanie pseudonimów jest na porządku dziennym. Lee Child to szósty przydomek, pod jakim funkcjonuję! Ale mój stosunek do imion i nazwisk jest dość ambiwalentny. Bo jak się nad tym zastanowić, zostają nam one nadane bez pytania o zdanie, przez ludzi, których nawet nie znamy w momencie, w którym je dla nas wybierają. Ja na przykład nie przepadam za imieniem i nazwiskiem, z którymi dorastałem, i gdybym był mniej leniwy, to bym je oficjalnie zmienił na Lee Child – bo tak naprawdę to nim jestem od ponad dwudziestu lat. Ponieważ jednak nigdy nie podjąłem takich kroków, w paszporcie czy zeznaniu podatkowym nadal widnieją moje dane oficjalne, ale one nic dla mnie nie znaczą.

- Koleżanka powiedziała mi ostatnio, że gdy wyjeżdżała na półroczne prace badawcze do Papui Nowej Gwinei, wzięła ze sobą tylko dwie książki: Biblię oraz jedną z pana powieści, którą przeczytała tam 6 albo 7 razy. Domyślam się, że pan takich historii od czytelników słyszał już wiele. Jak żyje się panu ze świadomością, że pana książki czytają i doceniają miliony ludzi na całym świecie?

- To naprawdę wyjątkowe uczucie. Jako pisarz jedyne, czego chcę, to dawać ludziom dobrą rozrywkę, umilać im czas. Uwielbiam mieć to poczucie, że mogę zrobić dla innych coś, co ich uszczęśliwia. Dotykamy tu zresztą ciekawego zagadnienia: z moich obserwacji wynika, że znakomita większość pisarzy to ludzie, którzy jako dzieci byli niedoceniani. Może nie tyle zaniedbywani, co pozbawiani miłości i ciepła, traktowani surowo i krytycznie. I to ewidentnie przeradza się w motywację psychologiczną: że ja chcę dawać innym coś, od czego będą się czuli lepiej, a nie gorzej. I tak naprawdę tylko tego zawsze chciałem. Gdy masz jednego, dwóch, dziesięciu czytelników – naprawdę, dla pisarza to już liczba wystarczająca. Potem nagle uświadamiasz sobie, że czyta cię milion ludzi – i to już jest niezwykłe. Ale gdy dowiadujesz się, że masz też fanów, którzy cenią twoje książki na tyle, że czytają je po kilka razy – to już jest sukces, który wykracza poza twoje największe marzenia.

- Powiedziałby pan, że to właśnie jest najlepsze w pisaniu?

- Tak, zdecydowanie. Oczywiście, pieniądze także są ważne – każdy z nas ma rachunki do zapłacenia – ale można je zarobić także inaczej. Znacznie większym sukcesem jest, jeśli możesz wykreować coś, co niesie innym przyjemność. Powiedziałbym, że pisanie dla swoich czytelników to taka emocjonalna transakcja: ja coś dla nich tworzę, im się to podoba – czyli wspólnie tworzymy coś dobrego.

- A gdyby miał pan dać radę młodym pisarzom: osobom, które debiutują, albo w ogóle dopiero myślą o pisaniu – co by im pan powiedział?

- To zależy, co mamy na myśli, mówiąc „młodym”. Jeśli młodym wiekiem – sugerowałbym, żeby odłożyli pisanie na później, a póki co- przede wszystkim czytali, ile tylko mogą. To pozwoli im oswoić się z literaturą i da im świetne przygotowanie, by potem, pewnego dnia, zacząć tworzyć na własny rachunek.

Z kolei jeśli mówimy o pisarzach młodych stażem, ale dojrzałych wiekiem – im z kolei radziłbym, by – paradoksalnie – zignorowali tę moją radę, a także wszelkie inne wskazówki otoczenia.

- To znaczy?

- By postępowali zgodnie z własną intuicją. To, co tworzy dobrą powieść, to jej autentyczność, organiczna integralność, unikatowość. A taka książka może powstać tylko wtedy, gdy jest produktem tylko jednej wyobraźni, a nie zlepkiem inspiracji zaczerpniętych z innych lektur czy sugestii otoczenia. Ja powiedziałbym takiemu autorowi: po prostu pisz po swojemu. Twórz tak, jak sam czujesz, nawet, jeśli jest to wbrew aktualnym trendom czy wskazówkom dawanym przez ekspertów. Zbyt wiele mamy na rynku pozycji wtórnych, inspirowanych istniejącymi już tytułami. Najgorsze, co może zrobić młody autor, to dać się podporządkować cudzemu stylowi pisania. Wręcz przeciwnie – książka ma być Twoja. Wtedy będzie oryginalna, a przez to – ciekawa dla czytelnika.

- Czy kiedykolwiek myślał pan o tym, by osadzić akcję którejś książki w Polsce?

- Mój cykl nie jest cyklem podróżniczym czy geograficznym, nie przenoszę akcji z jednego kraju do drugiego. Ale bardzo lubię Polskę, mam tu wielu znajomych, w Stanach mam też wielu polskich przyjaciół. I jeśli kiedykolwiek w intrydze pojawiłby się powód, by przenieść lub osadzić akcję w Polsce – to pewnie, czemu nie? Mogę sobie na przykład wyobrazić, że Reacher zostaje wplątany w jakąś starą wojskową historię, która ściąga go do Niemiec, a stamtąd właśnie do Polski.

- Pozostaje nam więc mieć nadzieję, że tak właśnie kiedyś się stanie! Bardzo dziękuję za rozmowę.

rozmawiała Marta Reich