#

„Zawsze jest zły czas na debiut, jeśli chce się odnieść sukces, a nie napisać dobrą książkę”.

wywiad z Grzegorzem Kalinowskim

Ten to ma apetyt na życie! Tak w skrócie można by scharakteryzować pisarza Grzegorza Kalinowskiego, którego stołeczna powieść retro „Śmierć z ogłoszenia” właśnie miała swoją premierę. O tym, co się dzieje z energicznym mężczyzną, gdy jest zmuszony odpoczywać, o ważnych i pięknych dźwiękach oraz pisaniu jako przygodzie z Autorem rozmawiała Paulina Stoparek.

Fot. Piotr Wachnik, Damian Deja

Paulina Stoparek: Zacznę od… początku, czyli od pierwszej strony Pańskiej najnowszej powieści „Śmierć z ogłoszenia” – od dedykacji. Zapewne zdaje Pan sobie sprawę, że jest piękna i wzruszająca. Nie będę próbowała jej streszczać, bo nie oddam jej urody, po prostu w całości ją tu przytoczę:

Mojemu Kochanemu Teściowi,

Mieczysławowi Skaryszewskiemu,

warszawiakowi, który przybliżył mi historie

nieopisane w podręcznikach.

Bez Twoich dziewięćdziesięciu dwóch lat życia

i doświadczeń nie zbudowałbym ani Śmierci frajerom,

ani cyklu o Kornelu Strasburgerze.

Dzięki, Tato

Mógłby Pan pokrótce scharakteryzować Wasze rozmowy? Jakie to były opowieści? W „Śmierci z ogłoszenia” zastosował Pan jedynie ich elementy, użył szkieletów i na nich zawiesił własne pomysły, a może któryś nieoczywisty fragment w całości wzięty jest z relacji pana Mieczysława? Powitanie Żwirki i Wigury w 1932 roku to przełożona na powieść relacja teścia, który wówczas miał pięć lat?

Grzegorz Kalinowski: Dziadek Mietek, bo ze względu na naszych synów, Józka i Klimka, tak się właśnie mówiło do Teścia, urodził się w innej epoce, nie tylko przed II wojną światową, ale także kilka miesięcy przed zamachem majowym. Dziadek Mietek opowiadał o zwykłym życiu, o tym, jak wyglądała przedwojenna Warszawa oczami chłopca, którego ojciec robił zawrotną karierę. To historia na wielotomową sagę! W końcu XVIII wieku prapradziad Skaryszewski przybył z Podola do Piaseczna i został szewcem. Pochodził z ubogiej szlachty i… nie chciał się uczyć. Został więc szewcem, a jego brat wysłany na nauki przez patronów z rodziny magnackiej wylądował na biskupim tronie. Taka była legenda rodzinna, którą potwierdziły później dokumenty. Biskup Skaryszewski okrył się hańbą jako jeden z targowiczan, a praprawnuk szewca zainwestował w grunty na Okęciu i tuż przed wojną zbudował dwie czynszówki. I znów zwrot akcji! We wrześniu 1939 jedna kamieniczka została trafiona bombą, a drugą, już po wojnie, zabrali komuniści. Warto jeszcze dodać, że Skaryszewscy wżenili się w rodzinę niemieckich kolonistów, którzy przybyli pod Warszawę (Skorosze, Włochy), stąd w rodzinie nazwiska Miller i Haas. Dlatego też niemieccy koloniści występują w moich powieściach, podobnie jak Polacy z Woli. To z kolei zasługa opowiadań mojego Taty. Zbigniew Kalinowski jest młodszy od Mieczysława Skaryszewskiego o sześć lat, ale z kolei on opowiada mi o tym, jak nosił meldunki, jak jego starszy brat – akowiec – wystawiał egzekutorom agentów i jak sam uciekał przed gestapo. Tata widział też od środka getto, udało mu się do niego kilka razy dostać, bo kolega z podwórka był tam zamknięty z rodziną, więc dziewięcioletni Zbyszek przynosił mu chleb. Dużo jest tych rodzinnych opowiadań, to, co zasłyszałem wcześniej od Babci Janiny Bożym i Dziadka Romualda Kalinowskiego pomogło mi ożywić bohaterów, umiejscowić ich w zamachu majowym, marszu na Kijów na Marszałkowskiej, Kercelaku i przedmieściach.

Teść nie pamiętał powrotu Żwirki i Wigury, ale podobnie jak mój Tata był świadkiem uroczystości pogrzebowych Marszałka Piłsudskiego, więc na pewno skorzystam z tych opowiadań w kolejnych powieściach.

PS: W „Śmierci z ogłoszenia” jest mnóstwo opisowych detali i rozpisanych wtrąceń na temat ówczesnych wydarzeń; powiedziałabym, że to kronika tamtych czasów w atrakcyjnej gatunkowej formie. Wyobrażam sobie, że trudno jest splatać fikcję z rzeczywistością sprzed lat okraszoną taką ilością szczegółów. Jak to wygląda z Pańskiej perspektywy? Ile trwa research do takiej powieści?

GK: Research trwa od prawie pół wieku. Jak już mówiłem wcześniej, zawsze chłonąłem rodzinne opowieści, a kiedy miałem siedem lat, zacząłem czytać Wiecha oraz „cegłę” profesora Bronisława Wieczorkiewicza „Gwara warszawska dawniej i dziś”. Po kilkunastu latach zostałem studentem jego syna, historyka Pawła Wieczorkiewicza. To wszystko sprawiło, że kiedy pięć lat temu zacząłem pisać trylogię „Śmierć frajerom”, to było mi łatwiej niż pisarzom spoza Warszawy, którzy próbują stylizować swe powieści na warszawskie i historyczne.

PS: Na stronie Onetu w wywiadzie z lutego tego roku przeczytałam, że to będzie ostatnia część cyklu retro ze śledczym Kornelem Strasburgerem. To aktualna wiadomość? Zmęczył się Pan czy taki plan był od początku, od przystąpienia do pracy nad „Pogromcą grzeszników”?

GK: „Śmierć frajerom”, dzięki której stałem się pisarzem, do tego rozpoznawalnym pisarzem, to trylogia sensacyjno-przygodowa, a mnie zamarzył się kryminał. Dlatego „wyjąłem” z tego cyklu jedną z drugoplanowych postaci i usamodzielniłem ją. Tak aspirant Kornel Strasburger stał się bohaterem oddzielnego cyklu, który miał być odskocznią od przygód kasiarza Heńka Wcisły alias Henryka Haasa. Być może kiedyś wrócę do cyklu ze Strasburgerem, na pewno zaś pojawi się w innych powieściach, czasem w epizodach, czasem jako postać drugoplanowa, a także jako jeden z głównych bohaterów. Teraz muszę nadgonić to, co stało się w życiu Heńka, choć co nieco czytelnicy o nim wiedzą, bo ma swój epizod w każdym ze śledztw Kornela Strasburgera. Wkrótce zabieram się do pisania czwartego tomu „Śmierci frajerom” i do powieści, w której bohaterami będą współpracownicy Strasburgera - Jung i Rybski.

PS: Czyli „Śmierć frajerom” będzie Pan kontynuował i nie porzuci Pan przedwojnia na rzecz bardziej współczesnych czasów?

GK: „Śmierć frajerom” to zobowiązanie wobec moich czytelników i to bardzo poważne zobowiązanie, bo jednym z nich jest moja żona Beata, która czeka na kolejne przygody Heńka. Nie tylko ona. Wciąż zasypywany jestem pytaniami typu „a co z Heniem?!”. Nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka, prawda? To żart, bo sam jestem ciekawy, co dalej! Mam też do dokładnego przebadania i opisania drugą połowę lat 30. w Polsce, wojnę domową w Hiszpanii, wrzesień 1939 i tak dalej aż do czasów, które sam pamiętam.

PS: Jeśli któryś z czytelników martwił się, że cykl „Śmierć frajerom” zmierza ku końcowi, to czytając te słowa, powinien się uspokoić. A jak to było z Pańskimi początkami jako pisarza prozy gatunkowej? Na rynku, że tak się wyrażę, kryminopisarskim, pojawił się Pan nie tak dawno temu, „Śmierć frajerom” to 2015 rok. To niewdzięczny czas na debiut, gdy czołówka kryminopisarzy polskich jest mocno obsadzona i nieustępliwa. To odwaga? Buńczuczność? Wiara w to, że wniesie Pan świeży powiew?

GK: Zawsze jest zły czas na debiut, jeśli chce się odnieść sukces, a nie napisać dobrą książkę. Sukces zależy od wielu czynników, a to, czy książka jest dobra – wyłącznie od autora. To nie komentowanie spotkań piłkarskich, w których najwięcej i tak zależy od grających. Kiedy siadam i zaczynam pisać, to wiem, że wszystko zależy ode mnie. I tylko ode mnie! To jest wielki luksus. Moją motywacją było to, aby nie sczeznąć. Leżałem na kanapie po zapaleniu serca – nie mogłem normalnie pracować, podróżować, uprawiać sportu ani chodzić na imprezy i koncerty. Zacząłem pisać książki, które chciałem przeczytać. Chciałem czegoś o przedwojennej Warszawie i dałem to sobie i, jak się okazało, czytelnikom, którzy na to czekali. Później wypuściłem bohaterów w świat, bo sam byłem ciekawy, co jest poza rogatkami miasta. I to jest chyba ten świeży powiew – chęć poznania własnej historii poprzez przygody. Kiedy zaczynałem pisać, oglądałem serial „Zakazane imperium”, gdy już byłem rozpędzony, to pojawili się „Peaky Blinders”, później „Babylon Berlin”. Zatem trafiłem w coś, co interesuje widzów na całym świecie, a w Polsce zaś czytelników, bo takich filmów nieprędko się doczekamy, chyba że Niemcy dofinansują „Mocka” Krajewskiego.

PS: Pamiętam ten poprzedzający spadek uwielbienia dla Remigiusza Mroza apel Jakuba Ćwieka: „Remku, zwolnij!”… Sporo ma Pan na koncie powieści jak na te parę lat aktywności. Nie obawia się Pan szybkiej drogi z piedestału w otchłań zmęczenia materiału? Ściga się Pan? A może te powieści zostały napisane znacznie wcześniej, a docenione i wydane dopiero niedawno? Jak to z Panem jest?

GK: Po pierwsze od jakichś czterech lat mówi się, że Mróz się skończył. Nie skończył się, mimo że wielu źle mu życzy. Remigiusz Mróz jest, trzyma się, ma swoich fanów, robi nakłady, zarabia pieniądze. Jeśli komuś się nie podoba, może zrobić to lepiej. Czy jest wypalony, czy musi zwolnić? To chyba nie jest pytanie do mnie, bo nas nie można porównywać, każdy z nas robi coś zupełnie innego. Remigiusz Mróz napisał około czterdziestu powieści, co jest ewenementem na rynku i to nie tylko polskim, ma trzydzieści dwa lata i jeszcze parę szuflad, tak mówi, gotowych powieści. Ja mam pięćdziesiąt trzy lata, a na koncie siedem powieści i dwie biografie, czyli z grubsza półtora roku działalności mojego młodszego, sławnego kolegi. Tyle że ja mam też na koncie skomentowanych kilkaset, jeśli nie tysiące spotkań piłkarskich, teledyski, filmy dokumentalne oraz bardzo aktywne życie rodzinne; żonę i dwóch dorosłych synów. Dużo podróżuję po świecie, jestem maniakiem futbolu i muzyki oraz sztuki, dawnej i współczesnej. Pisanie książek to kolejna przygoda i to zaledwie od paru lat, a zawód od trzech. Trudno zatem mówić o zmęczeniu materiału, zwłaszcza że lubię przygotowywać się do pisania książek historycznych. Kocham czytanie o historii i zagłębianie się w niej. Z drugiej strony jest nowa, współczesna seria o Joannie Becker, w której opisuję media, czyli coś, co było moim życiem. Te powieści traktuję jako możliwość wykorzystania wiedzy i doświadczenia. Pierwsza książka, „Gra w oczko”, ma w tle futbol, media i biznes, a ta którą kończę, „Załoga”, oparta jest o światy muzyki rockowej i polityki. Po prostu piszę o tym, na czym się znam, opisuję to, co widziałem, w czego środku byłem, albo traktuję o tym, czego sam chciałbym się dowiedzieć.

PS: Właśnie, kwestia tych, jak Pan je nazywa, przygód… W sieci czytam o Panu: korespondent wojenny w byłej Jugosławii, krytyk literacki, redaktor magazynu „Tylko Rock”, komentator sportowy, autor filmowych dokumentów, współautor biografii piłkarza Lucjana Brychczy… Coś pominęłam?

GK: To prawda, byłem w czasie wojny na Bałkanach we frontowych, oblężonych miastach, widziałem stanowiska bojowe, nad drogą leciały pociski smugowe, przejeżdżałem przez zaminowane drogi, w Osijeku niebo drżało od artyleryjskich pocisków. Byłem także w Wilnie, które było zajęte przez sowieckich spadochroniarzy, ale… krytykiem literackim nie jestem. Cała reszta się zgadza. Aha! Jeszcze współpraca z Czesławem Langiem przy pisaniu jego biografii i sztuka, która miała otwierać pierwszy sezon nowego teatru. Scena nie ruszyła i zostałem ze swoją komedią jak Himilsbach z angielskim. Szukam teatru i reżysera, przerabiam ją na powieść, bo znajomym i paru nieznajomym się podoba, gdyż przywołuje szalone lata dziewięćdziesiąte, więc może w ciągu dwóch lat trafi do teatru albo do księgarń.

PS: Te na pierwszy rzut oka odmienne zajęcia łączy na pewno jedno – potrzeba prowadzenia narracji. Jednak beletrystyka to trochę inna bajka. A może nie? Takie zawodowe doświadczenia pomagają w pisaniu powieści, jeśli chodzi o sposób prowadzenia fabuły?

GK: Życie pomaga najbardziej. I historia. Mozaika ułożona z wydarzeń, które się przeżyło, inspiracji historycznych i fikcji to moim zdaniem najlepszy sposób na tworzenie fabuły. Wszystko się uzupełnia i zazębia.

PS: Napisał Pan także opowiadanie do antologii kryminalnej „Zabójczy pocisk. Polska krew”. „Szkoda marnować dobrego pomysłu fabularnego na tak małą formę jak opowiadanie” – to słowa Marka Krajewskiego, który cały ten XXI-wieczny boom na polski kryminał rozpoczął. Co Pan na to?

GK: Pierwsze opowiadanie napisałem, kiedy na koncie miałem już pięć powieści. Miałem pomysł na kolejne, ale uznałem, że lepiej to wpleść w nową powieść. I tak zrobiłem. Pisałem i jeszcze czasem piszę felietony sportowe, artykuły o starej Warszawie, od czasu do czasu przeprowadzam wywiady. Miałem też blog z warszawskimi scenkami rodzajowymi, ale po miesiącu rzuciłem go na rzecz pisania powieści, zatem w pełni się zgadzam z Markiem Krajewskim.

PS: Są dwie szkoły odnośnie parania się literaturą: pisarstwo zawodowe i pisanie jako jedno z zajęć. Pan chce już tylko pisać czy mieć na wszelki wypadek drugi, trzeci zawód?

GK: Miałem już parę zajęć. Tak jak każdy z mojej generacji mam za sobą karierę robotnika, czyli przeprowadzki, sprzątanie i przygody na budowie, dwa lata byłem nauczycielem w renomowanym liceum, grałem w radiu muzykę i pisałem o niej, komentowałem mecze, robiłem dokumenty. Wszystko już było. Teraz piszę. I mam o czym, bo wiele przeżyłem i wielu ludzi poznałem. Adaptuję życie, nie siedzę i nie szukam rozwiązań na siłę, bo widziałem wiele i czytałem jeszcze więcej. Często ludzie bardzo chcą pisać, by literatura zastąpiła im życie. Ja pisaniem sobie życie urozmaicam, ale go nie zastępuje, bo jestem z niego zadowolony. Pewnie mógłbym pisać więcej, ale przecież znajoma artystka, Gosia Mirga, dostała zaproszenie do Wenecji, więc trzeba ją odwiedzić. Piotr Beczała i Artur Ruciński mają premiery w nowojorskiej Metropolitan i w Wiedniu, więc trzeba tam być. Wciąż nie byłem na koncercie Iron Maiden, muszę po raz enty być na koncertach Dezertera i Deutera, Doktor Misio gra u znajomego w klubie, wybieram się z kumplami na mecze, czekają na mnie góry, chcę wrócić do Australii! Do tego jest tyle książek i filmów, uczę się grać na gitarze, lubię robić zdjęcia i nie komórką, tylko porządnym aparatem, i tak dalej, i tak dalej… Chcę tego wszystkiego, a w przerwach będę pisał. Wiem, że będę miał o czym.

PS: Ciekawy świata pisarz to najlepszy pisarz. Ale… zanim mi umknie wśród okołoliterackich tematów… Skoro w pańskim CV widnieje „Tylko Rock”, to i pasja muzyczna być musi. Kto ukształtował muzyczne gusta nastoletniego Kalinowskiego? Czyje dźwięki są ważne dla Kalinowskiego w wieku dojrzałym?

GK: To jest jak wielka, śnieżna kula. Najpierw były dźwięki płynące z radia, kiedy miałem parę lat – Grechuta, Trzy Korony, piosenki „Na Na Hey Hey Kiss Him Goodbye", „All You Need Is Love” Beatlesów, „Dziewczyna o perłowych włosach” węgierskiej Omegi i „Zegarmistrz światła purpurowy” Tadeusza Woźniaka. Później, na koloniach, płyta „Sabbath, Bloody Sabbath” grupy Black Sabbath i „The Dark Side Of The Moon” Pink Floydów. Taśmy u kolegi Młynka, którego brat miał cały Queen, „Elektryków”, a nawet punkowy Kryzys. Piotrek Młynarski mieszkał na piątym piętrze, a w tym samym bloku na siódmym Zbyszek Zborowski, który pisze dziś fajne powieści. U Zbyszka były oryginalne kasety z grupą Kiss! Zespół ten zobaczyłem na koncercie 35 lat później. Zaczęła się era metalu – AC/DC, Iron Maiden, i Motörhead, później punk, nowa fala… Zaraz wszystkich zanudzę tym opisem, a przecież streszczam się. Bo wszystkie dobre dźwięki są ważne. Niemal w każdym gatunku muzyki są ludzie, którzy są wielkimi artystami. Na pewno największy wpływ na moje pojmowanie muzyki miał Robert Brylewski i polska scena niezależna. To byli trochę starsi chłopcy, później nawet rówieśnicy, rosło się z ich muzyką. Był okres fascynacji jazzem i metalem, zawsze chętnie pójdę do filharmonii na dobrą orkiestrę i tak samo do opery, ale na koniec i tak poszukam koncertu rockowego. Mam dwa i pół tysiąca płyt z różną, bardzo różną muzyką. Wszystko jest kwestią nastroju albo impulsu. Ktoś skomentował na forum kibiców niszczycielską grę drużyny słowami: „Kill’em All”, a ja przypominam sobie, że to był doskonały, debiutancki album grupy Metallica.

PS: A literatura? Są tytuły, które przewartościowały Pański światopogląd?

GK: Po kolei, od absolutnego początku – Edmund Niziurski („Niewiarygodne przygody Marka Piegusa”, „Klub włóczykijów”, „Sposób na Alcybiadesa”, „Awantura w Niekłaju”), Adam Bahdaj („Do przerwy 0-1”, „Wakacje z duchami”), Henryk Jerzy Chmielewskie, czyli Papcio Chmiel i wszystkie „Tytusy”. Później, w liceum, skok w literaturę amerykańską (Joseph Heller – ale wyżej od „Paragrafu 22” cenię „Bóg wie”, wszystko Kurta Jr. Vonneguta), iberoamerykańską (Mario Vargas Lllosa – „Miasto i psy”, „Pantaleon i wizytantki”, Gabriel Garcia Marquez – „Sto lat samotności”). Koniec lat osiemdziesiątych to Tadeusz Konwicki. Na Raymonda Chandlera trafiłem stosunkowo późno, ale lepiej późno niż wcale, bo bez niego nie byłoby współczesnego kryminału. Kocham literaturę czeską, uwielbiam ją za klimat i poczucie humoru, a Bohumila Hrabala po prostu kocham. Oczywiście nie ominęły mnie mody na „Imię róży” Umberto Eco oraz „Mistrza i Małgorzatę” Michaiła Bułhakowa. To nie były przejściowe zauroczenia, bo na pewno wśród najważniejszych dla mnie książek są „Biała Gwardia” Bułhakowa oraz „Cmentarz w Pradze” i „Zapiski na pudełku od zapałek” Eco. Zdaniem Vincenta Severskiego „Cmentarz” to najlepsza książka o istocie szpiegowania, a ja od siebie dodam, że mamy genialne własne zapiski, ale na paczce papierosów. Antoniego Pawlaka „Zapiski na paczce papierosów” to nowy Alfabet Kisiela i jeśli chce się poznać współczesną Polskę, tę od epoki późnego Gomułki do dzisiaj, to lektura książki Pawlaka jest obowiązkowa. Jest to dla mnie część swoistej trylogii opisującej współczesną Polskę, do której zaliczam „Pokraj” Andrzeja Saramonowicza i „Ale z naszymi umarłymi” Jacka Dehnela. Śmiech przez łzy, ale lubię takie ujęcie sprawy, w końcu lubię Czechów, Vonneguta i Hellera. Dużo czasu spędzam w Tatrach, więc siłą rzeczy jest i Witkacy, którego jednak nie czytam, lecz chłonę poprzez spektakle zakopiańskiego teatru. Najlepszą współczesną książką tatrzańską są „Spiski” Wojciecha Kuczoka, które i czytałem, i widziałem na deskach Teatru Witkacego. Cieszę się z Nobla dla Olgi Tokarczuk. Potrójnie się cieszę. Jako Polak, jako polski pisarz i jako były nauczyciel. Olga Tokarczuk, czy się to komuś podoba, czy nie, trafiła do kanonu i w oparciu o jej książki młodzi ludzie będą poznawać świat i nabywać wrażliwości. Boże, na pewno to przeczytam i złapię się za głowę, że nie wymieniłem tej czy innej płyty, że pominąłem ważną, fundamentalną dla mnie książkę, że nic nie było o koncercie Armii w Jarocinie, albo o bramce, którą Witek Sikorski strzelił Interowi w 1986 roku. Bo to, co mnie kształtowało, to także sport i piłka nożna.

PS: Pan się złapie za głowę? Ja już się łapię, bo przy tak wszechstronnej wiedzy na temat zjawisk kulturowych czuję się przy Panu jak [śmiech] piętka przy chlebie… A polską konkurencję kryminopisarską Pan śledzi, czyta? Kogo?

GK: Gdybym nie trafił kiedyś na powieści Marka Krajewskiego i Marcina Wrońskiego, to nie zacząłbym pisać retrokryminałów; książki Akunina podobały mi się, ale był to zbyt słaby bodziec. Wracając do panów Krajewskiego i Wrońskiego, to ich ulubionymi powieściami są te współczesne. Marka Krajewskiego pisane wspólnie z Mariuszem Czubajem, a Marcina Wrońskiego „Pies Pański”. W tej chwili podium w kolejności alfabetycznej mają u mnie Wojciech Chmielarz, Ryszard Ćwirlej i Grzegorz Kapla. Cieszę się, że oprócz pisania dla Wydawnictwa MUZA mam również przyjemność być częścią Grupy Literackiej Team Pocisk, w której są Marta Guzowska, Małgorzata Rogala, Katarzyna Kacprzak, Jacek Ostrowski, Krzysztof Bochus i Alek Rogoziński. Alek Rogoziński był moim uczniem w liceum, niezła historia, prawda? Nie mogę zapominać o siostrze literatury kryminalnej, którą jest literatura szpiegowsko-przygodowa. Absolutnym mistrzem jest Brytyjczyk John le Carré, ale jego tropami, i to z doskonałym skutkiem, podążył Vincent V. Severski. Szkoda, że nie pisze więcej, ale na szczęście pojawiła się „Operacja Rafael” duetu Marcin Faliński, Marek Kozubal.

PS: A u Pana czas teraz na powieść bliższą współczesności? Nad czym Pan obecnie pracuje?

GK: Wspominana już przeze mnie „Załoga” to podróż w lata osiemdziesiąte. Jest rok 2020, dziennikarka telewizyjna przygotowując program o muzyce alternatywnej z czasów PRL-u, trafia na tajemniczą historię. W roku 1985 karierę obiecującego zespołu nowofalowego przerwała tragiczna śmierć wokalisty. Mieszają się w tej historii polityka, ta sprzed lat, i ta współczesna, oraz mody i obyczaje. Oczywiście, obowiązkowo jest Sex and Drugs and Rock and Roll. Po skończeniu tej powieści cały swój czas poświęcę na kontynuację „Śmierci frajerom”, choć pewnie zaangażuję się w jeszcze jeden projekt. Będzie to niespodzianka, coś, czego w polskim kryminale nie było!

PS: Brzmi zobowiązująco – czekam! I bardzo dziękuję za rozmowę.


O KSIĄŻCE

FRAGMENT DO CZYTANIA

NASZA RECENZJA


Wywiad przeprowadziła

Paulina Stoparek - z wykształcenia kulturoznawca filmoznawca, zawodowo związana z branżą wydawniczą, pracuje głównie przy literaturze kryminalnej. W sieci publikuje od 2012 r. Pisząc o literaturze i kinie, szuka kontekstów, wynajduje absurdy, rozpatruje od strony kulturoznawczej. Przede wszystkim jednak wytacza merytoryczne działa przeciwko tym, którzy rzetelną krytykę mylą z hejtowaniem i ogólnikowością. Takim pisaniem gardzi i prędzej padnie trupem, niż się do niego zniży. Prowadzi witrynę „Redaktor na Tropie” (redaktornatropie.wordpress.com)