#

Nic nie usprawiedliwia przemocy

„Złoty Krąg” Małgorzaty Sobieszczańskiej właśnie trafia do księgarń! O tym, co dzieje się z traumami, których nie przepracowaliśmy, o zbrodni jako elemencie zaburzającym funkcjonowanie świata, a także o tym, jak wyglądała praca na planie „Córek dancingu”, z autorką powieści rozmawiała Paulina Stoparek.


Paulina Stoparek: W literaturze debiutowała Pani dynamiczną powieścią „Z ostatniej chwili”, za którą otrzymała Pani nominację do Nagrody Wielkiego Kalibru. Ale Pani praktyka literacka to nie tylko kryminały, że wspomnę tutaj o świetnie przyjętej sadze z motywem wielokulturowości, czyli „Drugim końcu świata”. Teraz wraca Pani jednak do kryminału za sprawą powieści „Złoty Krąg”. Czemu akurat ten gatunek – niełatwy, poniekąd skazany na klisze, z którym trudno się w Polsce wybić?

Małgorzata Sobieszczańska: Nie myślałam o tym w ten sposób. Tak naprawdę trudno wybić się w każdym gatunku. [uśmiech] Pewnie w kryminałach o tyle trudniej, że jest więcej pisarzy, którzy je tworzą. Ale z drugiej strony, gdybyśmy mieli cofać się przed trudnościami, nic by nie powstało. Poza tym jestem scenarzystką, a my, scenarzyści, piszemy w każdym gatunku.

W moim przypadku zawsze zaczyna się od pomysłu i tematu z nim powiązanego. Od jakiegoś czasu myślałam o tym, co się dzieje, gdy żyjemy z traumami, których nie przepracowaliśmy, nie skonfrontowaliśmy, tylko zepchnęliśmy gdzieś głęboko w siebie. Jak sobie z nimi radzimy, jak funkcjonujemy na co dzień? I najlepszym gatunkiem do zbadania tego problemu wydał mi się kryminał.

Życie jest schematyczne, budowa opowieści jest schematyczna (Joseph Campbell nazwał ten schemat „monomitem”), jedyne, co jest oryginalne, to my i nasz sposób widzenia świata. Kryminał to zbrodnia i śledztwo, cała reszta zależy od wyobraźni i wrażliwości autora. Tylko dzięki nim możemy uniknąć pułapki kliszy. Nie mnie oceniać, czy mi się to udało.

P.S. Jest Pani m.in. absolwentką Studium Scenariuszowego w łódzkiej filmówce, na co dzień wykłada Pani scenopisarstwo w Warszawskiej Szkole Filmowej, oprócz tego jest Pani autorką scenariuszy filmów fabularnych, seriali, słuchowisk, dramatów… Niedaleka od tego droga do pisarstwa, z którym zresztą również jest Pani związana nie od dziś. Scenopisarskie wykształcenie i praktyka pomagają w tworzeniu literatury, uładzają proces twórczy? A może jest wręcz przeciwnie, zabierają swojego rodzaju świeżość?

M.S.: Rzeczywiście mam trochę zawodowe ADHD, lubię próbować różnych form, lubię wyzwania. Ale kiedy mam powiedzieć, kim naprawdę jestem, z jaką grupą najbardziej się utożsamiam, odpowiadam, że jestem po prostu opowiadaczką historii. Pisanie scenariuszy wymaga żelaznej konstrukcji, wszystko musi być logiczne, spójne. To przede wszystkim rzemiosło. Pisanie książek daje więcej wolności, można sobie bardziej pohulać, wejść w głowę bohatera i poznać jego myśli. Bo proszę zwrócić uwagę, że bohaterowie filmowi nie myślą. Tylko mówią i działają, na tej podstawie możemy tylko przypuszczać, co mają w głowach. To podstawowe różnice.

Oczywiście myślenie konstrukcją pomaga przy pisaniu książek. Zanim jednak zacznę pisać scenariusz, muszę dokładnie wiedzieć, jaki będzie miał przebieg. Z książką jest inaczej. To przygoda, nigdy nie wiem, co będzie na następnej stronie.

A jeśli chodzi o tę świeżość… Kiedyś powiedziałam sobie, że jeżeli pewnego dnia uznam, że wiem wszystko o pisaniu, będzie to ostatni dzień, w którym cokolwiek napiszę.

P.S.: Zauważyłam, że ogromną część „Złotego Kręgu” stanowią dialogi. Czyżby scenopisarska naleciałość? A może od początku było to Pani zamiarem?

M.S.: Zaskoczyła mnie Pani! Naprawdę. Szłam za akcją i bohaterami, chciałam jak najlepiej oddać historię i nie zastanawiałam się, czy stanie się to poprzez opisy, czy dialogi. Zależało mi na tempie, dynamice, atmosferze, klimacie. Ale być może temperament scenarzystki zdominował sposób opowiadania, przynajmniej miejscami. Muszę się temu przyjrzeć. [uśmiech]

fot. Jacek Poremba



P.S.: W „Złotym Kręgu” postawiła pani na przeciwieństwa, przynajmniej jeśli chodzi o głównych bohaterów, policjantów z Komendy Stołecznej. On, czyli January Kostrzewa, jest konserwatystą, statecznym mężem i ojcem dwójki dzieci. Ona, czyli Aneta Dragon broni się przed stabilizacją uczuciową i ze swoistą satysfakcją wytyka Januaremu schematyczność jego myślenia. Wydaje się, że tych dwoje to przepis na dochodzeniową porażkę. Nie kusiło Pani, by pójść tą drogą? By ostatecznie sprawca nie został wykryty? By zło nie zostało ukarane?

M.S.: Kusiło mnie, żeby główny bohater był przyzwoitym człowiekiem. Żeby postanowił udowodnić sobie i światu, że można być jednocześnie śledczym i dobrym mężem, ojcem. Oczywiście to nie jest łatwe i dużo go kosztuje. Aneta buntuje się przeciwko patriarchalnemu modelowi, ona wciąż musi walić głową w ten szklany sufit. W dodatku jest lesbijką, co jeszcze bardziej stygmatyzuje ją w tym męskim świecie. Ciekawiło mnie, co wyniknie ze zderzenia tych dwojga, co mogą sobie nawzajem dać. Tym bardziej że, jak Pani zauważyła, od tego, jak rozwinie się ich współpraca, czy będą potrafili się dogadać, zależy powodzenie śledztwa.

Nie, nie chciałam zostawiać tej historii bez rozwiązania. Z wielu powodów. Po pierwsze wyjaśnienie dopełnia pytanie, jakie sobie stawiałam – o życie z nieprzepracowanymi traumami. Po drugie obawiam się, że niewykrycie sprawcy pozbawiłoby czytelnika satysfakcji. Przeszedł z tymi śledczymi taką długą drogę i co? I nic? To po co to wszystko było? Kryminały jak żaden inny gatunek odpowiadają na naszą potrzebę porządku. Zbrodnia wprowadza chaos, zaburza funkcjonowanie świata. Po to ruszamy w tę drogę, by na końcu otrzymać odpowiedź, a wraz z nią – powrót porządku.

Zło musi zostać przede wszystkim odkryte i nazwane – to jest nasza potrzeba sprawiedliwości.

P.S.: W „Złotym Kręgu” jeden z bohaterów mówi: „Żadna trauma, żadne cierpienie nie tłumaczy przemocy. Sami bierzemy odpowiedzialność za siebie, wkurza mnie zrzucanie winy na okoliczności”. A jakie jest Pani zdanie w tej kwestii?

M.S.: Nic nie usprawiedliwia przemocy. Jasne, mamy różne sytuacje, różne doświadczenia, różne emocje. Ale w całym tym tyglu jesteśmy dorosłymi, dojrzałymi ludźmi i podejmujemy własne decyzje. Jak każdy człowiek widziałam i doświadczyłam cierpienia. Moje zadanie polega na tym, by rozumieć, dlaczego ludzie zachowują się w określony sposób. Ale zrozumienie nigdy nie może być równoznaczne z usprawiedliwieniem. Jeśli nie wiemy, co mamy zrobić, niech pierwszą myślą będzie: nie krzywdź.

P.S.: „Złoty Krąg” to mnóstwo świetnych, nośnych motywów: sekta (zwana przez jej przychylnych stowarzyszeniem), groźba rozpadu małżeństwa, anonimowe zastraszanie, lęk przed uczuciem i stabilizacją, molestowanie, homoseksualne uczucie, przyjaźń zrodzona w trudnych warunkach, by nie wspomnieć o samej zbrodni – w tym przypadku niezwykle wyrazistej, pomysłowej, symbolicznej. Nie miała Pani obaw, że średniej wielkości powieść może takiej ilości tematycznych głazów nie unieść?

M.S.: Świat jest pełen tematycznych głazów. [uśmiech] To wszystko, co Pani wymieniła, to rzeczywistość, w której żyją bohaterowie. To ich codzienność. Ich życie osobiste i praca. O sekcie myślę jako o wspólnocie, proszę zauważyć, że wszyscy uczestnicy przychodzą na spotkania dobrowolnie. Są bardziej grupą znajomych, którzy mają podobne poglądy i wspierają się nawzajem w trudnych momentach. Ta wspólnota, podobnie jak grupa młodych z Nieporętu, to odpowiedź na naszą potrzebę mitu w przebodźcowanym, chaotycznym świecie, w którym to, co do tej pory dawało nam to poczucie, zdewaluowało się, skompromitowało. Wszyscy potrzebujemy czuć, że jesteśmy częścią większej całości.

P.S.: Wróćmy jeszcze do samej zbrodni, bardzo, przynajmniej w mojej opinii, widowiskowej. Skąd tak plastyczny, niecodzienny pomysł na zobrazowanie ofiary?

M.S.: Chciałam, żeby była wyrazista, chciałam, żeby było w niej coś ikonicznego. To krzyk zbrodniarza: zobaczcie, co mi zrobili! Morderca, chcąc pozostać w cieniu, jednocześnie nie chciał, żeby to, co zrobił, przeszło niezauważone, musiał zrobić coś, co przykuje uwagę świata.

P.S.: Marek Krajewski nazywa takie prezentowanie śmierci, zbrodni, trupa „teatrem śmierci”. Osobiście bardzo lubię ten motyw w literaturze kryminalnej. A Pani? O czym Pani lubi czytać? Powieści kryminalnej konkurencji Pani czyta? Jeśli tak, to kogo?

M.S.: Czytam dużo kryminałów, głównie skandynawskich. I oczywiście co jakiś czas wracam do nieśmiertelnej Agaty Christie. A jeśli chodzi o polskie, to cenię sobie ogromnie kryminały mojej przyjaciółki, Izabeli Żukowskiej. To kryminały retro, osadzone w Trójmieście. Można je czytać ze względu na świetną intrygę, ale jednocześnie – jako źródło wiedzy o życiu w dawnym Gdańsku i Gdyni. No i napisane są wspaniałym językiem!

A teraz na półce leżą dwa, po które sięgnę w najbliższym wolnym czasie: „Czerwone jezioro” Julii Łapińskiej i „Katharsis” Macieja Siembiedy.

P.S. Zdaję sobie sprawę, że od tego czasu minęło już osiem lat, ale jako wielbicielka tego szalonego dzieła po prostu muszę o to zapytać: jak się pracowało na planie „Córek dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej?

M.S.: Cudownie! Agnieszka ma dziką, nieposkromioną wyobraźnię i przyglądanie się, jak przekształca się ona w rzeczywistość, co więcej – bycie częścią tej rzeczywistości, to niezwykłe doświadczenie, za które jestem ogromnie wdzięczna. Wszyscy mieliśmy fantazyjne stroje z cekinami, ostre makijaże i przez dwa dni tańczyliśmy do utworu Zauchy w wykonaniu sióstr Wrońskich „Byłaś serca biciem”. A w tym czasie dziewczyny, Złota i Srebrna, zamieniały się w syreny… Czegoś takiego się nie zapomina. [uśmiech]

P.S.: Nad czym obecnie Pani pracuje? Film, serial, a może jednak książka?

M.S.: Jak już wspomniałam, robię mnóstwo rzeczy jednocześnie. Teraz mamy koniec roku akademickiego w Warszawskiej Szkole Filmowej, więc wystawiam oceny. [śmiech] Za chwilę będę pisać serial. I zaczęłam już pisać kolejną książkę…

P.S.: Bardzo dziękuję za rozmowę :)





o książce

nasza recenzja

przeczytaj fragment