#

​„Wołyńską grę” napisało życie

wywiad z Justyną Białowąs

O swojej książce opowiada Justyna Białowąs.

Katarzyna Wojtaszek: Bardzo dziękuję za wspaniałą książkę. Lektura była wymagająca, ale dobrze było znowu zżyć się z książką, poczuć pragnienie nowej treści. To rzadkość, a Pani udało się znakomicie! Proszę opowiedzieć, skąd czerpie Pani inspiracje literackie, twórcze, kto jest dla Pani wzorem do warsztatowego naśladowania?

Justyna Białowąs: Odpowiem cytatem. W synagodze we Wrocławiu widziałam kiedyś pracę artystki, której imienia nie pamiętam – było to zdanie, którego też nie jestem w stanie powtórzyć 1:1, ale jego sens zrobił na mnie ogromne wrażenie. Brzmiało to mniej więcej tak: „gdybym starała się być jak ktoś inny, kto byłby taki jaki ja?”. Czytałam i czytam bardzo dużo, mam mnóstwo sympatii literackich, ale najważniejsze jest dla mnie pilnować swojego własnego głosu.

Gdyby ktoś obudził mnie w środku nocy i zapytał o największy autorytet literacki, na ten moment powiedziałabym „Miron Białoszewski”. Nie tylko za to, co i jak pisał, ale też za to jak z codzienności robił sztukę. W momentach zwątpienia, zwracam się do Mirona. I uwielbiam jego określenie na cierpienia twórcze – „mironczarnie”.

K.W.: Wołyńska gra jest niesłychanie długą, zawikłaną i wielowątkową historią. Proszę opisać proces powstawania książki - od pomysłu po ostateczną wersję. Czy zapisała Pani mnóstwo zeszytów czy może tysiące fiszek?

J.B.: Przyznaję, że nigdy nie wiem, jak skończy się moja książka. Wiem, że są autorzy, którzy mają plan od A do Z. Ja mam „treść” tylko na kilka kroków naprzód. Do „Wołyńskiej gry” miałam zeszyt, w którym notowałam na bieżąco, co mam pisać. Gdy przychodziły momenty niewiedzy, pisałam w tym zeszycie pytania i na chwilę odpuszczałam (to bywało bardzo stresujące). Odpowiedzi przychodziły w różnych momentach, najczęściej w postaci obrazów. Siadałam, pisałam i znowu nie wiedziałam – cykl się powtarzał. To wymagało ode mnie dużo wiary i zaufania – i za każdym razem mnóstwo satysfakcji. Przy kolejnej książce potrzebowałam już dużych kartek, bo przeszłam samą siebie, jeżeli chodzi o zawiłość fabuły.

K.W.: Czy postacie Dimki, Miszki, Olega, Jagody, to bohaterowie inspirowani prawdziwymi osobami, czy zupełnie nowe osoby?

J.B.: Jagoda jest bardzo podobna do mnie, ale nie przydarzyły mi się rzeczy, które opisałam w książce – a szkoda! Pierwowzorem Olega był Ukrainiec, którego poznałam w Brazylii – spotkaliśmy się w specjalnym ośrodku do medytacji, każde z nas szukało odpowiedzi na swoje pytania. Zakolegowaliśmy się i tyle. „Oleg” był z Połtawy i w ogóle nie interesowała go historia wołyńska – chyba to najbardziej podziałało na moją wyobraźnię. Dimka i Miszka nie mają pierwowzorów. Jest jeszcze Maciek – który też jest 100% fikcyjny, najbardziej mnie zaskoczył i dał chyba najwięcej frajdy. Muszę przyznać, że czasami wydaje mi się, że oni wszyscy to ja…

K.W.: W trakcie historii jeden z pierwszoplanowych bohaterów przeżywa swoiste “nawrócenie” pod wpływem Jagody. Czy sugeruje Pani, że drogą do przebaczenia jest miłość i otwartość, czy może uczucie jest wtórne, przychodzi ze zrozumieniem stanowiska drugiej strony?

J.B.: Trudne pytanie! Wiem po sobie, że najpierw potrzebuję miłości i otwartości, żeby pojawiło się miejsce na zrozumienie. Na początku książki moi bohaterowie w ogóle nie są zainteresowani drugą stroną konfliktu. Dla mnie jeszcze ważniejsza była przemiana Jagody (bo odebrałam to osobiście :) ) – jej też w końcu otwiera się serce.

K.W.: Proszę opowiedzieć więcej o sobie - niestety Internet milczy jak zaklęty, gdy zapytać go o Justynę Białowąs. Czym się Pani na co dzień zajmuje - czy jest Pani pracownikiem korporacji? (śmiech) Czy faktycznie - tak jak sugeruje dedykacja, Pani rodzinna historia jest związana z opisywanymi wydarzeniami?

J.B.: (Śmiech) Tak, pracuję w korporacji – ale nie będę na nią narzekać, bo ta korporacja mnie wychowała i dała możliwości ogromnego rozwoju. Poznałam i poznaję tam zaskakująco dużo ciekawych ludzi. Piszę od dawna – do tej pory do szuflady. Tak naprawdę nigdy nie chciałam napisać kryminału, a już na pewno nie o Wołyniu. Ale życie, jak zwykle, chciało inaczej. Kryminały teraz się wydają, sprzedają i czytają – więc podjęłam wyzwanie. Większość wątków rodzinnych z „Wołyńskiej gry” to historie mojej rodziny, o których lepiej się milczy, niż rozmawia. Gdy postanowiłam już, że nurkuję w tę przygodę, wydrukowałam stare zdjęcia mojej wołyńskiej rodziny i porozwieszałam w mieszkaniu. Chciałam wezwać do siebie te duchy, przestać już od tego uciekać. Im dłużej pisałam, tym bardziej ten temat egzorcyzmowałam. Najciekawszym zwrotem akcji było zapoznanie się literaturą i historią Ukrainy. Potrzebowałam się Ukrainy nauczyć, żeby stworzyć wiarygodnych ukraińskich narratorów. Jaka to była niesamowita przygoda! Odkryłam zupełnie nowe lądy i zaczęłam zmieniać zdanie o całej tej historii.

K.W.: Uważam się za całkiem zwyczajnego pożeracza kryminałów. Pani Książka okazała się dla mnie nie lada wyzwaniem, ze względu na mnogość historycznych faktów, szczegółowe opisy, świadomość polskiej i ukraińskiej historii i niuansów politycznych XX wieku. Czy uważa Pani, że polscy czytelnicy są gotowi na tak solidną dawkę wiedzy?

J.B.: Mam nadzieję, że tak! Moim marzeniem jest, żeby czytali to i Polacy, i Ukraińcy. Bardzo tej książki potrzebujemy, żeby zatrzymać międzypokoleniowe przekazywanie traumy.

K.W.: Proszę wyznać, czy ta historia mogłaby wydarzyć się naprawdę. Czy tak gorące nastroje faktycznie do dzisiaj tlą się w sercach potomków zabitych Ukraińców? A jak jest z Polakami, których rodziny zginęły?

J.B.: Mam 15 lat starszą siostrę, która wyemigrowała do USA w 1989 r i wyszła za mąż za Amerykanina ukraińskiego pochodzenia. Byli ze sobą chyba 15 lat. Im gorzej działo się w małżeństwie, tym bardziej zaostrzał się ich konflikt polsko-ukraiński. W 2002 pojechaliśmy do jego rodziny na ukraińską wieś, gdzie obie strasznie się zatrułyśmy i chorowałyśmy, a on i jego rodzina opowiadali nam nad głowami historie o polskim okrucieństwie. Wtedy zdałam sobie sprawę, że to jest nadal żywe. I że nawet wyjazd na drugi koniec świata nie rozwiązuje problemu.

Zresztą – bardzo dużo wątków „Wołyńskiej gry” brałam z życia. Narodowościowe demonstracje w Przemyślu, obraźliwe hasła albo upiorny pomnik pamięci rzezi wołyńskiej – ja tego nie wymyśliłam. To się nadal dzieje, aż do znudzenia. Uważam, że potrzebujemy już innej drogi.

K.W.: Który z bohaterów najlepiej odzwierciedla Pani stosunek do historii? Czy może Jagoda, która pokornie przyjęła wszystko to, co dał jej ojciec; czy może mroczny Maciek, którego pochodzenie nie jest precyzyjnie wyjaśnione i ta luka może być znamienna; czy może któryś z Ukraińcow?

J.B.: Kocham Maćka! To prawda, że on sam nie zna swojej historii, ale tylko on jeden jest w stanie spojrzeć na to wszystko na trzeźwo. Gdy zaczynałam pisać książkę, byłam Jagodą. Potem czułam się Dimką, a dzisiaj jestem właśnie Maćkiem.

K.W.: Czy Pani zamiarem było napisanie świetnego, wielopiętrowego thrillera, czy może poczuła Pani misję odrestaurowania historii, wyjaśnienia faktów, pogodzenia nacji?

J.B.: Trudne pytanie i trudno mi na nie odpowiedzieć. Powiem tak - ja tę książkę „dostałam”. Ja nie do końca ją wymyśliłam. Teraz, gdy słyszę pierwsze negatywne opinie, myślę sobie: „Ale ja potrafię tylko tak. Nie mogłam napisać nic innego ani w inny sposób”. Gdy zaczynałam, wiedziałam, że chcę wątek kryminalny i wątek wołyński. Zawsze byłam słaba z historii, więc nie planowałam się w to zagłębiać. A wyszło tak, że poznałam większość czołowych opracowań w temacie zarówno w Polsce, jak i w Ukrainie (przy okazji - Ukraińcy nie lubią, gdy mówimy „na Ukrainie”).

K.W.: Skoro pokornie przyjmujemy solidną dawkę wiedzy, proszę podpowiedzieć, jakie opracowania na temat stosunków polsko-ukraińskich mogłaby Pani polecić czytelnikom w celu uzupełnienia nauki?

J.B.: Ależ tak! Mój ulubiony polski historyk piszący o tym temacie to Grzegorz Motyka. Nie wszyscy Kresowiacy go lubią; zarzucają mu pro-ukraińskość. Motyka dużo też pisze o Wyklętych. Pracując nad kolejną książką znowu się na niego natknęłam, więc jesteśmy sobie chyba przeznaczeni. Ukraiński historyk, który bardzo pomógł mi zrozumieć temat, to Jarosław Hrycak. I bardzo, ale to bardzo polecam pisarkę Oksanę Zabużko. Jej powieść „Muzeum porzuconych sekretów” to uczta! Książka jest dłuższa od „Wołyńskiej gry” :). Dodatkowo, gorąco polecam rozmowy Zabużko z naszą polską znawczynią tematu, Izą Chruślińską – „Ukraiński palimpsest”

K.W.: Czy pracuje Pani nad nową książką? Jeśli tak, czy również będzie uwikłana historycznie?

J.B.: Pracuję nad drugą częścią „Wołyńskiej gry”! Jest znowu sensacyjno-kryminalno-historycznie. Tym razem akcja toczy się w Zakopanem. Mamy tu wątki góralsko-żydowskie. I pojawia się nowa bohaterka, Jagna… Nic więcej powiem :).

K.W.: Bardzo Pani dziękuję, dzięki Pani książce na pewno odwiedzę kiedyś Ukrainę :)

J.B.: A ja bardzo dziękuję za takie pytania. Zmusiły mnie do mega auto-refleksji!


O książce

Recenzja

Do czytania