#

Wyliczanka

Co jest celem wyliczanki? Takiej, której nie jeden raz używaliśmy w dzieciństwie, a może posiłkujemy się nią również obecnie? Wskazanie jednej osoby: berka, zaczynającego grę, albo idącego do domu po picie lub cukierki. Tytuł książki: „Ene, due, śmierć” brzmi jak wyliczanka i w rzeczywistości właśnie nią jest. W tej „grze” biorą udział dwie osoby, ale stawka jest jednak o wiele wyższa: życie jednej z nich.

„Ene, due, śmierć” M.J. Arlidge'a to, najkrócej mówiąc książka, o dokonywaniu wyborów i poznawaniu własnej psychiki w skrajnie ekstremalnych sytuacjach. Tutaj bohaterami nie są jedynie policjanci stojący po stronie prawa i przestępca, którego należy ująć, aby położyć kres morderstwom, ale również ofiary. A wszyscy oni muszą wybierać, podejmować decyzje, czasem takie, które zaważą nie tylko na ich losie. Autor już od pierwszych stron książki nie pozostawia czytelnikowi złudzeń co do sposobu działania mordercy: dwoje młodych ludzi zostało uwięzionych w starym basenie do nurkowania, a tajemniczy napastnik przekazuje instrukcję:

„Obok telefonu leży broń. W środku znajduje się jedna kula. Dla Sama albo dla ciebie. Taką cenę musisz zapłacić za wolność. Musisz zabić aby przeżyć. Chcesz żyć, Amy?”

Po tych słowach połączenie zostaje przerwane. Napastnik najwyraźniej zna ofiary, czeka na to, jaką podejmą decyzję, bawi się ich cierpieniem, obserwuje a może nawet eksperymentuje. To niepokoi bardziej, niż „zwykłe” morderstwo, tym bardziej, że to dopiero początek serii. Napastnik więzi zawsze dwie osoby i czeka, aby same rozstrzygnęły, która z nich przeżyje. Każdy przypadek jest inny, różne relacje łączą poszczególne ofiary, ale reguła pozostaje niezmienna: zachowa życie i odzyska wolność tylko jedna osoba. Morderca dotrzymuje słowa, po śmierci jednego z więźniów, drugi jest wypuszczany. I mimo że zostaje przesłuchany przez policję, nie potrafi nic powiedzieć o napastniku. Nic, lub prawie nic, bo jednak każdy coś zauważa, a po doborze miejsca przetrzymywania ofiar, ich transporcie lub treści rozmów z mordercą policji udaje się ustalić pewne fakty i znaleźć motyw łączący wszystkie ofiary. A ten jest zaskakujący, niepokojący i sięgający w przeszłość. Śmiało można powiedzieć, że wydarzenia sprzed wielu lat ukształtowały psychikę i zdeterminowały postępowanie mordercy. I nie tylko jego.

Śledztwoprzypada w udziale inspektor Helen Grace, ambitnej policjantce i jej zespołowi. Najbliższymi współpracownikami są:detektyw Mark Fuller i Charlene Brooks. O ile ta dwójka wydaje się nie mieć przed czytelnikami większych tajemnic, aw każdym razie na to wygląda, to pani inspektor od początku intryguje. Świetna policjantka żyjąca pracą i realizująca się w zawodzie, a jednocześnie kobieta o nieznanej przeszłości, sądząc po jej zachowaniu traumatycznej i mrocznej. Czy taka osoba będzie w stanie zmierzyć się z psychopatycznym przeciwnikiem, czy nie okaże się, że jakieś minione wydarzenia przeszkodzą jej w odkryciu, kto stoi za serią makabrycznych wydarzeń? Podczas lektury o Helen Grace dowiadujemy się coraz więcej, poznajemy jej skrywane przed otoczeniem zachowania, te szokujące i te wywołujące cieplejsze uczucia. Postać policjantki na pewno nie jest tuzinkowa, chociaż autor wykorzystał tu kilka elementów często spotykanych w książkach. Ale… Ale takie jest życie, nie jedna osoba miała traumatyczne przeżycia, czasem trudno się po nich pozbierać, zostają głębokie blizny.

Na rzeczywistość przedstawioną przez M.J. Arlidge'a patrzymy oczami policjantów (śledztwo), przestępcy (odkrywamy motywy jego działania) i ofiar (trauma po porwaniu). Dzięki temu możemy poznać doznania wszystkich tych uczestników wydarzeń nie tylko z relacji osób trzecich. Mimo, że autor skupia się głównie na pracy policji (co nieodmiennie lubię), w przypadku „Ene, due, śmierć” najistotniejsze, według mnie, są przeżycia uwięzionych osób, ich wzajemne relacje, zmiana sposobu myślenia, miotające nimi rozterki. I wybór: zabić, czy zostać zabitym. Decyzje nieszczęśników są różne. Te relacje są jednak stosunkowo krótkie i autor pozostawił czytelnikom możliwość wyobrażenia sobie, co przeżywali porwani. Zawsze intryguje mnie taki zabieg. Wyobraźnia czytającego może podsunąć sceny straszniejsze niż te, które wymyśliłby autor.

Kilka razy użyłam słowa morderca, ale tu mamy bardziej złożoną sytuację. Zbrodniarz nie zabija własnymi rękoma, owszem, porywa, więzi, doprowadza do załamania nerwowego, ale sam nie pociąga za cyngiel pistoletu. On TYLKO sugeruje, co trzeba zrobić, żeby przeżyć. Aż chciałoby się przeczytać akt oskarżenia i posłuchać zarówno oskarżyciela jak i obrońcy.

„Ene, due, śmierć” nie pozwala czytelnikowi nudzić się, cały czas coś się dzieje, nawet fragmenty mało istotne, bo dotyczące życia prywatnego bohaterów, okazują się ważne dla śledztwa, chociaż o tym przekonujemy się po jakimś czasie. Zwroty akcji są dosyć zaskakujące, ale od pewnego momentu, gdy jasne staje się powiązanie pomiędzy ofiarami, wiadomo kto jest mordercą. Książkę czyta się dobrze, a dodatkowym plusem jest to, że pozostawia lekki niepokój: jak ja sama zachowałabym się po uwięzieniu przez takiego porywacza? Większość ludzi nie staje nigdy przed wyborem: zabić, aby przeżyć, czy zostać zabitym, aby przeżyć mogła druga osoba i nie musi dokonywać takiego wyboru. Na szczęście.

Redakcja ZwB