#

Pomornica

Ewa Przydryga

Żółty balonik, zaczepiony o gałęzie krzewów w ogrodzie, wygląda zupełnie niewinnie. Ale kiedy Julka znajduje ukryty w nim adres motelu i numer pokoju, ogarniają ją złe przeczucia. Nie spodziewa się, że to, co wydarzyło się w obskurnym motelu, będzie początkiem dramatu, który powoli zacznie niszczyć jej, do tej pory, spokojne życie. Ewa Przydryga zachwyca kolejnym trzymającym w napięciu thrillerem psychologicznym. „Pomornica” w księgarniach już 22 marca!

Julia razem z mężem Wiktorem wprowadzają się do jej rodzinnego domu, w którego ogródku przed laty wydarzyła się tragedia. Mimo dramatycznych wspomnień kobieta próbuje wraz z Wiktorem rozpocząć tam nowy rozdział w swoim życiu.

Pod nieobecność męża Julia zauważa w ogrodzie balonik, który skrywa w sobie zaszyfrowaną wiadomość. Prowadzi ona Julię do obskurnego motelu na obrzeżach miasta, do pokoju, w którym nieco wcześniej doszło do brutalnego gwałtu. Kiedy jeszcze tego samego dnia w domu małżeństwa zjawia się policja, a Wiktor zostaje aresztowany, idealny świat Julii znów rozpada się na kawałki.

W najmniej spodziewanym momencie upomina się o nią przeszłość. Julia zostaje wciągnięta w niebezpieczną grę, której początek miał miejsce szesnaście lat temu w domku na drzewie…

Ewa Przydryga w „Pomornicy” odkrywa najciemniejsze zakamarki ludzkiej psychiki, odsłania skomplikowane i przerażające relacje rodzinne. Prowadzi czytelnika przez gąszcz emocji, nie dając mu nawet chwili wytchnienia. To historia, której nie sposób zapomnieć!


FRAGMENT

Prolog

Wciąż słyszę jej głos. Wydobywa się z zardzewiałej puszki, początkowo jest taki jak przed chwilą – stłumiony i nieśmiały. Obły. Ale to się wkrótce zmienia. Jej urywane słowa rozzuchwalają się tak bardzo, że w mgnieniu oka odzyskują swoją moc. Ten cholerny wigor, który sprawia, że ona ma nade mną pełną kontrolę. Jest nawet gorzej niż zwykle. Jej zaklęcia terkoczą mi w uchu, a stamtąd wślizgują się coraz głębiej, do samego środka pulsującej od jej nakazów głowy. W mój mózg wwierca się szkło. Szkło jej słów.

Nastka, Nastka!

Nastka, chodź!

Podjudza mnie. Złowieszczo chichocze.

Nastka, zrób to, ty tchórzu! Nie bądź luzerką!

Luzerka, frajerka. O tobie mówię, śmierdzący tchórzu!

Niedojda!

Znów jątrzy.

Nastka! No weź!

Nie daj się prosić!

Zrób to!

Tym razem zmienia ton. Z prześmiewczego na przymilny.

Zróbmy to razem!

Jest obrzydliwy i śliski, taki sam, jak ten pełzający po mojej skórze owad. Ranna ćma o podłużnym włochatym odwłoku i czarnych szeroko rozpiętych skrzydłach. Skąd ona się tu wzięła, tak nagle, tak niespodziewanie?

Niech już przestanie, do cholery! Niech w końcu się zamknie! Niech przestanie mi to wszystko robić!

Strząsam z siebie jej głos. Wraz z nim z mojego ramienia znika ćma. Oddycham z ulgą.

W sypialni na poddaszu wciąż panuje ten sam nieznośny upał. W milczeniu przemierzam pokój, schodzę na parter i, by nikogo nie obudzić, cicho odryglowuję drzwi i zostawiam je otwarte. Ubrana tylko w lepiącą się do mojego ciała koszulę nocną, wychodzę na oświetlony ganek. Nasz ogród zanurzony jest w kojącej ciszy i połyskujących cieniach chłodnej nocy. Jest trochę tak, jakby ktoś ogarnięty szałem rozlał wokół mnie atrament i zmieszał go ze srebrnoszarymi drobinkami brokatu. Są dosłownie wszędzie. Na wyginających się od podmuchu wiatru gałązkach, pod moimi stopami, na deskach tarasu.

Mała, kłamliwa suka. Bo wbrew temu, co zapowiedziała, tutaj jej nie ma, tutaj nikt nie trajkocze. A przynajmniej początkowo tak mi się zdaje, dopóki po drugiej stronie płotu coś cicho nie zaszeleściło. Czyli jednak jest tu, gdzie obiecała. Rozproszone światło wytycza mi dobrze znaną już ścieżkę. Podążam nią. Ziemia grząska po niedawnym deszczu zapada się pod stopami, wciska w szczeliny między palcami, przyjemnie chłodzi. Ale we mnie rośnie niepokój, zmieszany w równych proporcjach z podnietą. Nie pierwszy już zresztą raz kierują moimi działaniami.

Kiedy docieram do płotu, wciągam powietrze i czuję przyspieszający nagle puls. Rytmiczne uderzenia w czaszce, skroniach, klatce piersiowej, na szyi. Przesuwam sztachetę, tę największą i jedyną ruchomą, a następnie zwinnie przechodzę na drugą stronę płotu. To tam go widzę, w świetle papierowych

lampionów rozstawionych na ganku i wzdłuż kamiennej ścieżki. Jest tylko on i te otaczające go stare drzewa z łuskowatymi zgrubieniami na korze. Wyglądają jak zmrużone ślepia jakiegoś stwora. Łypią na mnie wściekle. Osądzają mnie. Mnie, a może nawet i jego.

Podeszwy jego białych adidasów są ubłocone nie mniej niż moje stopy. Ma na sobie żółtą wiatrówkę z granatowym logo Lakersów naszytym na plecach. Nie zauważa mnie. Nie może. Nie potrafi. Już nie. Srebrny brokat rozsypuje się przed moimi oczami, jeszcze bardziej napiera na ciężkie, wciąż zaspane powieki. Zamykam oczy, by strząsnąć i ten obraz, ale brokatu jest coraz więcej. Dosłownie sypie się z nieba. Po chwili przeistacza się w inną lśniącą szarość. Płaską szarość, groźną szarość o ostrej, zwężającej się ku górze metalicznej krawędzi. Ostrze noża. Mojego bush­craftowego noża z ręcznie rzeźbionym trzonkiem. Mam go na wyciągnięcie ręki. Na jego widok zawsze aż swędzą mnie palce. W sytuacjach takich jak ta czuję w sobie to dobrze znane mrowienie, które i tym razem nie zwiastuje niczego dobrego. Wypełnia mnie siłą. Tą samą siłą, do której nie mam na co dzień dostępu. Zwykle hamuje ją ciężka zasuwa. Czuję, jak wraz z przypływem siły nerwowo drga mi powieka. Raz, drugi i trzeci.

Ruchome ostrze zakończone ząbkami, zgrzyt, ruchome ostrze, rozlana pod palcami wilgoć, kolejny zgrzyt. Wszystko dzieje się tak szybko, że zupełnie nie koduję zmieniających się obrazów. Puls w moich skroniach szaleje. Jeśli wtedy tylko galopował, to teraz przyspieszył jeszcze bardziej. Zamykam oczy, by strząsnąć z siebie kolejny obraz. Kiedy je ponownie otwieram, widzę tylko swoje palce. Nic więcej. Oblepia je szeleszcząca czerń. To te same co poprzednio czarno-­-szare skrzydła pokryte drobnymi łuskami i włochaty odwłok, tylko tym razem zwielokrotnione. Ćmy. Dziesiątki, a może nawet setki. To na pewno ona je przysłała. Kilka wspina mi się na twarz i próbuje wcisnąć do nosa i gardła. Wzdrygam się. By się ich pozbyć, zaciskam powieki, pod którymi wykwitają natychmiast geometryczne kształty. To zawsze pomaga. Okręgi, trójkąty, kwadraty. Jedne przechodzą w drugie. Intensyfikują się. Potem bledną, a na końcu całkiem blakną. I tak od nowa.

Kiedy na powrót otwieram oczy, ciem już nie ma. Ani jednej. Ale palce wciąż są wilgotne i lepkie. Spływa z nich krew. Jest wszędzie. Na koszuli nocnej, na stopach, na szyi leżącego na ziemi chłopaka, nad którym kucam. Pod jego głową. Tam jest jej najwięcej. Policzek ma przyciśnięty do ziemi, z ust sączy się strużka pienistej krwi, jeszcze ciemniejszej niż ta na moich rękach, niemal bordowoczarna. Białe adidasy. Białe adidasy zanurzone są w czarnej ziemi, otwarte oczy wpatrzone w pustkę. W nicość. W czarną dziurę nieba.

Wiatr przybiera na sile. Wprawione w ruch gałęzie drzew pochylają się nad moją głową i gniewnie huczą.

Filip Kalinowski.

Zasłaniam dłońmi uszy, wciskam w nie oba wskazujące palce, ale to i tak nie pomaga. Drzewa wciąż huczą. Huczą wściekle, a ja dobrze je słyszę, choć wcale tego nie chcę.

Filip Kalinowski nie żyje.

Pieprzone ględy.

Wiesz, co się stało. Wiesz…

– Nie! – odkrzykuję ze złością. Obracam się wokół własnej osi i z nienawiścią ciskam kolejne słowa. Ale one giną w pustce nocy. Nikną. – Nic nie wiem. Nic nie pamiętam. Nic! – zarzekam się.

Kłamczucha… – odwarkują. – Wstrętna kłamczucha…

Dźwigam się z ziemi, jestem odbitką krwawej pieczęci jego ciała. Cała nią jestem. Jego krwią. Uciekam przed nimi – tymi wściekłymi drzewami, i przed tym martwym chłopakiem. Po drodze gubię okulary, bez których jestem praktycznie ślepa. Kucam, przeszukuję po omacku ziemię wokół siebie. Krew miesza się z nią. Czerwień miesza się z czernią. W końcu je znajduję i nasuwam na nos.

Przyspieszam.

Stuk.

Ruchoma belka.

Szuuuu.

Stopy suną po grząskiej ziemi.

Szur, szur, szur.

Szurają po tarasie.

Stuk, stuk, stuk.

Wspinają się po drewnianych schodach.

Kiedy wracam do łóżka, nastaje martwa cisza. Chowam się w niej głęboko pod kołdrą. AAle tylko na chwilę. Potem deski podłogowe znów skrzypią…


xxxx


Ewa Przydryga – urodziła się w Poznaniu. Jest absolwentką filologii angielskiej i autorką cenionych przez krytyków i czytelników thrillerów psychologicznych w stylu „domestic drama”. W swoich książkach zagląda do najbardziej przerażających zakamarków ludzkiej psychiki. Tworzy misterne historie pełne rodzinnych tajemnic i intryg. Mieszka w Gdyni, najczęściej spotkać ją można w nieznanych zakamarkach miasta, gdzie szuka inspiracji do swoich książek. W wydawnictwie MUZA ukazały się dotychczas: „Bliżej niż myślisz”, „Miała umrzeć”, „Topieliska”, „Mursz” i „Nienarodzona”.