#

Był pan w Smoleńsku, kapitanie? - Recenzja

To jedna z tych książek, które broń Boże nie można oceniać po okładce. Polski czytelnik, gdy tylko spojrzy na słowa „Smoleńsk” i „kapitan” w tytule, a do tego zobaczy schowane za nimi zdjęcie żołnierza rozglądającego się po osnutej mgłą linii brzóz, od razu pomyśli o tragedii z 2010 roku. Otrzeźwienie przyjdzie za chwilę, gdy czytelnik wyjdzie z pierwszego szoku i na ramieniu rozglądającego się żołnierza dostrzeże opaskę ze swastyką. Więc to jednak nie o ten Smoleńsk chodzi Philipowi Kerrowi! Ale jeżeli nie o ten, to o który? Czyżby o ten z czasów Drugiej Wojny Światowej? Czyżby chodziło mu o Katyń? Tak, polski czytelniku – popularny w Wielkiej Brytanii szkocki pisarz w swoim kryminale historycznym pochylił się nad jedną z największych polskich tragedii narodowych.

Do Smoleńska trafia Bernhard Gunther, przed wojną najpierw policjant w Kriminalpolizei, potem prywatny detektyw, a teraz, w czasie Drugiej Wojny Światowej, śledczy w Wehrmacht-Untersuchungsstelle, czyli organie dochodzeniowym powołanym do badania ewentualnych zbrodni wojennych Aliantów na niemieckich żołnierzach. Smaczku wyprawie Gunthera dodaje fakt, że na miejsce wysyła go osobiście Minister Propagandy Rzeszy Joseph Goebbels, a celem tej skomplikowanej misji jest zbadanie pogłosek o zbrodni dokonanej przez Sowietów w Lesie Katyńskim. W ten sposób Bernie Gunther chcąc nie chcąc staje przed szansą odwrócenia losów wojny poprzez wbicie klina w wykuwające się przymierze Aliantów i Sowietów…

W tej ponurej części Kraju Rad nie czeka na Berniego Gunthera jedynie stos przysypanych ziemią trupów (choć i to samo dostarczyłoby mu wystarczającej ilości wrażeń). Na niemieckiego śledczego czekają tajemnice, których rozwiązanie będzie od niego wymagało nie tylko nabytych niegdyś umiejętności detektywistycznych, ale również sporej dawki sprytu i rozeznania w układach towarzyskich panujących wśród niemieckich oficerów. Wystarczy wspomnieć, że już pierwsze dni w Smoleńsku skończą się tajemniczą śmiercią dwóch radiotelegrafistów. Napięcie tylko wzrośnie, gdy Gunther wjedzie w posiadanie informacji obciążających jednego z dowódców. Nie trzeba będzie długo czekać, gdy nad jego głową zaświszczą zdradzieckie kule…

Polski czytelnik od początku będzie zwracał uwagę, jak ukazani są Niemcy na kartach powieści. Przyzwyczajeni do literatury obozowej i powstańczej, widzimy Niemców jako głodne krwi bestie. Polak czytający „Był pan w Smoleńsku, kapitanie” może znaleźć się w konfuzji, dlatego że trudno w tej książce spotkać jakiegoś bohatera dobrze wypowiadającego się o Hitlerze. Niemieccy żołnierze w rozmowach między sobą określają Josepha Goebbelsa mianem „Józia Kaleki”, o przemówieniu Hitlera mówią „kolejna tyrada wielkiego nekromanty” i trzeba ich bardzo namawiać, żeby je wysłuchali. Czytając, mamy wrażenie, że Hitlera tak naprawdę nikt nie popierał. Ba, książka Kerra aż roi się o zamachowców, którzy niczym innym się nie zajmują, jak planowaniem, gdzie podłożyć kolejną bombę. W tym samym czasie, gdy wojskowi kpią sobie z Hitlera i Goebbelsa albo układają plany kolejnego zamachu, hitlerowska machina idzie dalej.

Dodać trzeba dla porządku, że akcję powieści umieścił Kerr w środowisku specyficznym – starych pruskich oficerów, niechętnych Hitlerowi. Również czas akcji jest znamienny – rok 1943 to rok, w którym wielu Niemców zdało już sobie sprawę, że zwycięstwa Hitlera dobiegły końca. Także sam Bernie Gunther jest postacią dystansującą się od nazizmu – nie należy do partii oraz otwarcie mówi o swojej niechęci do rządu, dość łatwo spotykając podzielających jego poglądy rozmówców. Nie dystansuje się on jednak od popełnianych przez Niemców zbrodni – w jego opinii nie są to zbrodnie „nazistów” albo „rządu”, z którymi on nie ma niczego innego.

Ale wracając do samej książki – jest w niej makabra wojny w postaci kilku tysięcy trupów wyciąganych jeden po drugim spod katyńskiej ziemi; jest intryga pruskich oficerów marzących o zamachu stanu; jest subtelna gra radzieckiego wywiadu, na którą nabiorą się niemieccy oficerowie; jest zagadka kryminalna związana z serią dziwnych zabójstw w jednostce wojskowej pod Smoleńskiem; jest wiarygodne tło historyczne (czyż może być coś bardziej pasjonującego niż czytać, jak Bernie Gunther rozmawia z Goebbelsem?); są fakty historyczne, których próżno szukać w podręcznikach (na przykład o żydowskim szpitalu w Berlinie). A w końcu jest i on – Bernie Gunther. Niezależny, twardy śledczy z niewyparzoną gębą.

Czyli jest wszystko, co powinien mieć dobry kryminał historyczny.

Piotr Bolc