#

Perfidia węża

Powieść Anny Jansson rozgrywa się w niewielkiej miejscowość na Gotlandi podczas sezonu urlopowego i tak się złożyło, że „Ofiary z Martebo”, to kolejna przeczytana przeze mnie książka o podobnym miejscu akcji. Zaczęłam ją czytać z mieszanymi uczuciami: z jednej strony miałam wrażenie lekkiego deja vu (nie po raz pierwszy zresztą), z drugiej byłam ciekawa, czym ta książka będzie się różniła od poprzednio przeczytanych kryminałów.

Już na samym początku książki Anny Jansson jesteśmy świadkami brutalnego morderstwa i pozbycia się ciała przy pomocy mimowolnego świadka. Zabójca pozostaje jednak w cieniu, wiemy jedynie, że jest to mężczyzna znający swoją ofiarę. Biorąc pod uwagę, że w Martebo znają się prawie wszyscy, a część turystów też nie po raz pierwszy spędza tu lato, nie zawęża to specjalnie kręgu podejrzanych. Zwłoki ofiary zostają tak dobrze ukryte, że policja początkowo ma do czynienia ze zgłoszeniem zaginięcia, a brak ciała skłania do snucia przypuszczeń, że Wilhelm Jacobsson jedynie gdzieś wyjechał nie informując o tym żony, synów, ani przyjaciół. Nie ma ciała, więc trudno zakładać od razu morderstwo, o zbrodni wiedzą jedynie zabójca i świadek. Sytuacja zmienia się, gdy z morza wyłowiony zostaje palec, który, jak się niebawem okazuje, należy do zaginionego Wilhelma Jacobssona, miejscowego rolnika, osobnika niezbyt sympatycznego i apodyktycznego.

Martebo to dosyć specyficzne miasteczko. W okresie letnim przeżywa tak duży napływ turystów, że miejscowa policja korzysta ze wsparcia kolegów z głębi lądu. Bez nich miejscowi stróże prawa nie byliby w stanie poradzić sobie ze zwiększoną w czasie wakacji przestępczością. Ze względu na taką sytuację, dochodzenie w sprawie morderstwa Jacobssona trafia w ręce komisarz Marii Wern pracującej na co dzień w Kronviken. Śledztwo toczy się nieśpiesznie, policja rozmawia z coraz większą ilością mieszkańców i praktycznie nie ma pomysłu, jaki mógłby być motyw morderstwa. Zemsta? Jakieś bliżej nieokreślone korzyści materialne? A może to sprawy rodzinne? Pracy przyjezdnym policjantom nie ułatwia kiepska znajomość mieszkańców Martebo, ani to, że część świadków, jak to często bywa, nie jest zbyt chętna do współpracy.

Czytając „Ofiary Martebo” miałam wrażenie, że praca policjantów oparta jest głównie na przypadku i łucie szczęścia, nie dało się zaobserwować jakiejś metody, systematyczności, dążenia do odkrycia mordercy za wszelką cenę, pasji. Bezskutecznie czekałam, aż nastąpi jakiś przełom w śledztwie, wszystko będzie bardziej uporządkowane i będę mogła śledzić pracę policji. Anna Jansson większą uwagę zwróciła na ich życie osobiste i towarzyskie niż na pracę zawodową, co w przypadku kryminału wydaje mi się chybione. Poznajemy perypetie rodzinne komisarz Marii Wern, której mąż i dzieci zostali w Kornviken z powodu choroby teściowej, dowiadujemy się o zazdrości męża, ale praktycznie nie poznajemy jej jako policjantki, nie znamy jej toku myślenia, nie jesteśmy świadkami zbyt wielu rozważań dotyczących śledztwa. Brakowało mi tego. Podobnie jest z pozostałymi policjantami. Mam wrażenie, że wątek kryminalny jest tylko pretekstem, aby przedstawić czytelnikowi mieszkańców Martebo i okolic. I trzeba przyznać, że o Gotlandii dowiadujemy się całkiem sporo.

Bezsprzecznie najbardziej barwnymi i dobrze scharakteryzowanymi postaciami są dwie kobiety: Vega, ciotka jednego z policjantów, u której przyjezdni wynajęli pokoje, oraz Brigitta Gullberg, młoda dziewczyna, narzeczona jednego ze świadków. Mieszkańcy Martebo zostali przedstawieni w sposób bardziej różnorodny i pełniejszy niż policjanci przez co są realniejsi i ciekawsi, a o ich życiu dowiadujemy się znacznie więcej o pracy stróżów prawa. Przez powieść przewija się jednak tak dużo postaci, że biorąc pod uwagę informację, iż Martebo jest niewielkie, w pewnym momencie miałam wrażenie, że wszyscy mieszkańcy są w jakiś sposób zaangażowani w dochodzenie. Najbardziej rozczarowała mnie natomiast postać żony ofiary, która, potencjalnie, powinna przecież intrygować, chociażby w myśl zasady, że pierwszym podejrzanym jest współmałżonek. Mona Jacobsson, to kobieta przegrana życiowo, bezwolna i zestresowana, a jednocześnie bezbarwna i nijaka. Nie twierdzę, że nie ma takich osób, ale w tym przypadku nie wzbudziła ona żadnych moich emocji, oprócz… irytacji. Zdecydowanie ciekawiej przedstawieni są synowie ofiary, mężczyźni różnią się zdecydowanie wszystkim, mają zupełnie inne zainteresowania i charaktery, wydawałoby się, że łączy ich jedynie pochodzenie.

W trakcie prowadzenia śledztwa wychodzi na jaw wątek dotyczący tajemniczego zaginionego skarbu, który, być może, jest ukryty gdzieś w pobliżu i ma związek z morderstwem. Mimo, że skarb odgrywa w książce pewną rolę, ten motyw wydaje mi się za mało wykorzystany, trochę zapomniany i odświeżony dopiero po pewnym czasie.

Tempo akcji, łagodnie mówiąc, jest umiarkowane. Po pierwszym mocniejszym akcencie, czyli morderstwie Wilhelma Jacobssona, następuje wyraźne spowolnienie i, z wyjątkiem kilku momentów, śledztwo toczy się nieśpiesznie, momentami prawie zamierając. „Ofiary z Martebo” zamieniają się w wtedy z kryminału w powieść obyczajową.

Podsumowując:

- na plus: nieoczywiste zakończenie (co prawda przypuszczałam, kto może okazać się mordercą, ale nie byłam tego pewna), charakterystyka postaci drugoplanowych i oddanie lokalnego kolorytu.

- na minus: tempo akcji, za mało kryminału w kryminale, a jeżeli chodzi o policję – za mało informacji o działaniach zawodowych (ale może to tylko moje skrzywienie „zawodowe”).

Jako miłośniczka kryminałów powiem tak: niby wszystko jest: zagadka, morderstwo i to nie jedno, tajemnicze wątki, ale zdecydowanie wolę kryminały o innej konstrukcji. Natomiast, jeżeli ktoś szuka niezłego opisu społeczność zamieszkującej małe miasteczko i wiadomości o miejscu, w którym toczy się akcja – na pewno znajdzie to w „Ofiarach z Martebo”.

Agnieszka Pruska