#

“Taniec wdowca” Rick Riordan

“Taniec wdowca” to spora dawka muzyki country, branża muzyczna pełna ciemnych interesów i Tres Navarre – prawie licencjonowany detektyw, zgrywający bohatera.
Wiele już kryminałów i powieści sensacyjnych przeczytałam, ale jakoś nigdy nie trafiłam na branżę muzyczną. A tu proszę – w pełnym rozkwicie i w dodatku muzyka country, prosto z San Antonio.


Do uzyskania licencji detektywa pozostało Tresowi raptem kilka godzin i w miarę proste zlecenie – obserwacja skrzypaczki Julie Kearnes, podejrzanej o kradzież kasety demo wschodzącej gwiazdki, Mirandy Daniels. Ale wystarczyła mała chwila nieuwagi, by skrzypaczka zamilkła raz na zawsze. Teoretycznie Tres nie powinien się interesować dalszym ciągiem wydarzeń, a już zwłaszcza policyjnym dochodzeniem, a praktycznie – popychany wyrzutami sumienia brnie w swoje prywatne śledztwo coraz bardziej. Ku swojej zgubie.


Branża muzyczna ma swoje tajemnice, które bardzo, ale to bardzo niechętnie zdradza innym. A Tres, w którym odzywa się współczesny rycerz, chce ochronić Mirandę przez pazernością grubych ryb. Na początku nie zdaje sobie sprawy, że wpadł w sam środek świata, którym rządzą ciemne interesy, przekupstwo, nieuczciwość, chciwość i zachłanność. A do odpowiedzi na zbyt dociekliwe pytania używa się pięści i pistoletów.


Trzeba otwarcie napisać, że Tresowi dużo jeszcze brakuje do bycia dobrym detektywem. Czasami zachowuje się jak słoń w składzie porcelany, ale ciągle prze na przód, nie licząc strat. Powiadają, że inteligentny łamignat z niego oraz zazwyczaj gada z sensem, nawet jeśli nie są to rzeczy, których chciałoby się słuchać. Zawsze znajdzie czas dla trzech rzeczy w życiu: tequili, tai-chi i swojego kota, Roberta Johnsona, wręcz strzelającego fochy na zawołanie. I oczywiście brata – jeszcze większego dziwaka niż on.


A mógłby zajmować ciepłą posadę nauczyciela akademickiego, gdyby ta jego upartość nie powodowała przerw w racjonalnym myśleniu i nie zatykała mu uszu na dobre rady od innych, by dał sobie spokój z tym całym dochodzeniem.


Po lekturze “Tańca wdowca” pomyślałam, że ta historia kryminalna jest dla mnie zbyt malownicza. Jedni to mogą uważać za atut, drudzy za zbędny element książki. Osobiście przychylę się do drugiej opcji.
Staranność opisów, czy to miejsc, czy postaci, dbałość o detale, zdecydowanie spowalnia tempo akcji. Czy doprawdy każda z postaci zasługuje na tak szczegółowy opis?


(…) Przy zielonym stoliku na środku ogródka spoczywał stusześćdziesięciokilogramowy ludzki głaz, elegancko zapakowany w szare spodnie z zaszewkami, o obwodzie stu trzydziestu dwóch centymetrów, i białą koszulę frakową, na którą zużyto prawdopodobnie większą część materiału z balonu. Strój uzupełniały dodatki: od kolczyków po klamerki w mokasynach od Gucciego. Włosy miał świeżo przystrzyżone na rzadkiego czarnego jeża, przez co jego miedziana twarz wydawała się jeszcze większa (…).


Przez to wszystko zbrodnia nieco schodzi na drugi plan, przysłonięta brudami branży muzycznej, historią kariery i rodziny Mirandy oraz życiowymi dylematami samego Tresa.


Poza scenami zbrodni, bijatykami i strzelaninami, tempo śledztwa jest zdecydowanie wolne – nie spieszno nam się dowiedzieć, kto i dlaczego.

Ale może to wina słońca, prażącego niemiłosiernie nad San Antonio?

Anna Czupioł