#

CIEŃ NA PIASKU

Krzysztof Beśka

Wyobraź sobie, że pewnego dnia budzisz się w jakimś parku, zziębnięty i poobijany. Nie masz pojęcia, jak się nazywasz, w jakim jesteś mieście ani jak się tam znalazłeś. Ale nie wiesz jeszcze najgorszego. Że już za chwilę zaczną się tobą interesować tajemnicze organizacje, policja i służby specjalne. A przede wszystkim świat przestępczy - od drobnych rzezimieszków, przez czyścicieli kamienic, aż po mafię. Co jest w tobie takiego, że przestępcy są w stanie szybko i bez wahania wtajemniczyć cię w swoje ciemne sprawy?

Specjalnie dla miłośników Zbrodni w Bibliotece zamieszczamy fragment powieści:

(...) Bywa, że wściekam się z byle powodu. W oczekiwaniu na zmianę świateł na skrzyżowaniu. Albo gdy autobus nie przyjeżdża na przystanek, choć według rozkładu powinny być już dwa. Klnę wtedy pod nosem, zgrzytam zębami, zaciskam pięści, choć przecież pomóc to może tyle, co nic. Nie, cierpliwość nie jest i nigdy nie była moją najmocniejszą stroną. I pewnie nie będzie.

Stoję przed drzwiami. Już dwa razy dotykałem przycisku dzwonka i dwa razy wyraźnie usłyszałem jego dźwięk, wysoki, chroboczący, co oznacza, że wszystko działa doskonale. Tylko że nikt mi nie otwiera.

– Co się dzieje, do kurwy nędzy? – pytam sam siebie.

Szybko ganię się za to w duchu. Wiem dobrze, że muszę teraz trzymać nerwy na wodzy. Język też. Szczególnie teraz. Nie dam się wyprowadzić z równowagi, zniosę to z pokorą.

Stoję więc w bezruchu obiema stopami na słomiance, w którą chwilę wcześniej wytarłem dokładnie buty, choć na dworze nie pada deszcz. Stoję i wpatruję się w jasny prostokąt na drzwiach, na wysokości oczu, kilka centymetrów pod numerem mieszkania. Przy dwóch końcach prostokąta czernią się otwory po śrubkach, a może gwoździkach. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy właściwie zdjęto tabliczkę z nazwiskiem i pierwszymi literami imion lokatorów. I czy zrobiłem to ja, gdy jeszcze tu mieszkałem, czy stało się to później, kiedy już…

Dobrze, jeszcze jedna próba. Jak to mówią, do trzech razy sztuka – postanawiam.

Wyciągam rękę w stronę przycisku, gdy moich uszu dobiega dziwny dźwięk. Zza drzwi, to pewne. Coś jak pisk. Pisk psa. Albo dziecka.

– Dorota?

Naciskam klamkę. Drzwi ustępują. Pcham je lekko. Przez szparę między ich krawędzią a futryną nasłuchuję przez chwilę. Cisza.

– Jesteście tam? – rzucam niegłośno.

Brak odpowiedzi.

– To ja. Umawialiśmy się, że wpadnę…

Zakłopotany przestępuję z nogi na nogę, wreszcie wchodzę do środka. Wciągam przez nos dobrze znajomy zapach. I wtedy znów słyszę ten pisk, tym razem głośniejszy. Nie mam już wątpliwości, że dochodzi z kuchni.

Siedzą sztywno na taboretach przy stole. Obie mają usta zaklejone szeroką taśmą. Drżą, a po ich policzkach spływają łzy. Nad nimi stoi łysy mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce. Mierzy z pistoletu w skroń kobiety, ale patrzy na mnie.

– No i jest nasza zguba – rozlega się męski, nieco schrypnięty głos.

Oto drugi mężczyzna wychodzi zza załomu ściany. Jest bardzo podobny do tego, który trzyma broń, ale trochę starszy i niższy. Też ma na sobie skórę, choć ta wydaje się bardziej elegancka.

– Czego chcecie? – głos z trudem przechodzi mi przez ściśnięte gardło.

– Porozmawiać – odpowiada tamten.

– O czym?

– O tym, co się stało. Tylko nie próbuj żadnych sztuczek, ostrzegam z góry. Aleks jest nerwowy. – Mężczyzna spogląda na uzbrojonego kamrata.

– W porządku. – Unoszę ręce do góry. – Masz mnie, więc zostaw moją rodzinę. Porozmawiajmy.

– Tak lepiej. Aleks!

Człowiek trzymający broń posłusznie odrywa lufę od głowy Doroty.

– Zawsze warto rozmawiać – mówi starszy. – A mamy naprawdę wiele spraw do omówienia.

– Chodźmy do salonu. – Cofam się o krok i wskazuję ręką kierunek niczym wzorowy agent nieruchomości.

W chwili, gdy wróg robi krok do przodu, a ręka jego pomagiera, która trzyma pistolet, wiotczeje, mój wzrok pada na ścianę przedpokoju. Wisi na niej orientalny kindżał w pochwie wysadzanej kolorowymi paciorkami. To pamiątka z dalekiej podróży. Właściwie to nigdy za nim nie przepadałem. Aż do teraz…

Rozdział pierwszy

Twarz młodego księdza była rumiana, dobroduszna. Duże policzki, nad górną wargą biały meszek. Wielebny przypominałby pastuszka z obrazów dawnych mistrzów, gdyby nie jeden mały szczegół: okulary. Dodawały mu mądrości, powagi, a także lat. Przez takie szkła patrzą oczy lekarza, który ma do przekazania złą diagnozę, ale da nadzieję. I adwokata, któremu nie udało się niczego ugrać dla klienta, ale ponoć sędzia ludzki człowiek.

– Czy zostawili jej okulary? – Maria bezwolnie poruszyła wargami słodkimi od nadmiaru szminki, bo tylko tak była w stanie skutecznie zamaskować spękania i rany. – Przecież ona zawsze nosiła okulary. Trudno ją było bez nich rozpoznać…

– Z prochu powstaniesz i w proch się obrócisz – wyrecytował ksiądz dziwnie wysokim, chłopięcym głosem, po czym sięgnął po kropidło i chlapnął w dół, a potem, z równie dużą siłą i zapałem, prosto w oczy stojących dookoła ludzi.

Dziurę w ziemi otaczał wianuszek złożony z kilkunastu osób, w większości starszych, ubranych ciepło, bo to już jesień, i w zwyczajową w takich chwilach czerń. Kolor ów różnił się jednak znacznie od koloru sutanny czy biretu księdza. Była to czerń poszarzała biedą, przykurzona zapomnieniem, wytarta troską. Ta ostatnia marszczyła też twarze ludzi, którzy przyszli pożegnać jedną z nich, wykrzywiała im usta, malowała się cieniem pod oczami, mnożyła i tak liczne zmarszczki.

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego…

Kilkoro z nich, wśród nich także Maria, która na tę chwilę przestała miąć koniec wstążki, zdobiącej wiązankę kwiatów, uczyniło znak krzyża. Ktoś westchnął, inny głośno pociągnął nosem. Kapłan nabrał do płuc kolejną porcję zimnego październikowego powietrza.

– Panie Boże Wszechmogący, przyjmij do siebie ciało córki swojej, Antoniny… – zaintonował.

Po zgromadzonych przetoczył się szept. Znaczące chrząknięcie. Maria podniosła wzrok, dotąd wbity w czubki butów, do których nie wiadomo kiedy przylepiły się grudki błota.

Czy ktoś się odezwie?

– Heleny – powiedział jakiś starszy mężczyzna, po czym zakasłał i powtórzył głośniej: – Zmarła „Helena” miała na imię, proszę księdza.

Wielebny skinął głową i uśmiechnął się przepraszająco. Pomyłka chyba go nie speszyła. W tym samym momencie jeden z żałobników, dotąd obijający się gdzieś z tyłu, przedarł się przez ciżbę. Trzymał przed sobą krzyż z tabliczką, na której widniały personalia i dwie daty. Kapłan-niezguła otrzymał więc aż dwie podpowiedzi.

– Dobry Boże, przyjmij do siebie ciało córki swojej, Heleny… – powtórzył nie mniej uroczyście, po czym zaintonował jakąś pieśń.

Grabarze zaczęli opuszczać trumnę. Tłumek zafalował. Jakaś kobieta zaczęła głośno płakać, być może dopiero teraz doszło do niej, co się dzieje. I że dzieje się naprawdę, choć wszyscy woleliby, żeby to był tylko koszmar senny.

– Ktoś musi za to odpowiedzieć! – zawołał dyszkantem starszy pan i choć stojąca obok pani, pewnie żona, zaczęła go zaraz uciszać, dorzucił jeszcze: – Płazem tego nie puścimy!

– Do czego jeszcze się posuną? – zawtórował mu z przeciwnej strony rozedrgany gniewem głos kobiecy. – Kto z nas będzie następny?!

Odpowiedziały im równie groźne pomruki. Szybko jednak umilkły, zgaszone przez kogoś, kto apelował o powagę miejsca i szacunek dla zmarłej. Zastąpiły je coraz głośniejsze pochlipywania.

Tymczasem młody ksiądz zakończył śpiew i wycofał się pod wielką figurę anioła, zdobiącą sąsiedni grób, być może w obawie przed dalszymi reakcjami tłumu. Po chwili trumna spoczęła na dnie. Wciągane z powrotem pasy otarły się z sykiem o jej boki. Pierwsza garstka wilgotnej ziemi głucho stuknęła o drewniane wieko.

Maria bała się podejść do krawędzi, nie mówiąc już o tym, by spojrzeć w dół. Postanowiła, że poczeka, aż grabarze wykonają swoją pracę. Wtedy dopiero położy na kopczyku wiązankę. Takich osób jak ona było zresztą więcej. Kłosowscy z parteru albo pani Jadzia Nowak, która na co dzień rzadko opuszcza mieszkanie na trzecim piętrze, teraz jednak nie mogła postąpić inaczej. No i była przy niej córka, która wprawdzie co chwila spoglądała niecierpliwie na zegarek, ale trwała przy matce.

Wreszcie skończyli. Maria zbliżyła się do grobu i położyła na nim kwiaty, wyprostowała wstążkę ze stylizowanym napisem OSTATNIE POŻEGNANIE. Odwróciła się. I wtedy szare pnie cmentarnych drzew zawirowały jej przed oczami, a wszystkie ludzkie twarze stopiły się w jedną, wykrzywioną grymasem. Potem mara zniknęła. Zastąpiła ją ciemność.

Starsza pani zachwiała się, zatrzepotała w powietrzu rękami. I już pogodziła się z tym, że upadnie, może po raz ostatni. Poczuła nawet błogość i przyjemne ciepło. W tej samej sekundzie czyjaś ręka chwyciła ją wpół i pociągnęła ku górze, a do jej uszu dobiegł męski głos:

– Pomogę pani. Proszę spokojnie oddychać. Już dobrze…

*

Nie był zbyt wysoki, ale na ułomka też nie wyglądał. W końcu udało mu się utrzymać ją w pionie, choć byle chuchrem nie była! Twarz miał nawet przystojną, choć coś w niej było niepokojącego i fascynującego zarazem. Usta się uśmiechały, podczas gdy oczy pozostawały poważne, jeśli nie smutne. Mężczyzna ten miał około czterdziestki, może kilka lat więcej, a może mniej. Trochę siwych włosów na skroniach, nieliczne zmarszczki.

Przydałoby mu się odwiedzić fryzjera – zauważyła w duchu Maria. I nową żyletkę kupić.

– Napije się pan herbaty – stwierdziła bardziej niż zapytała. – Mam świeże ciasto, szarlotkę. Sama piekłam. Lubi pan?

– Może powinna pani jeszcze trochę odpocząć? – powiedział, lekko uniósłszy się w fotelu.

– Już mi lepiej. Dużo lepiej.

– Na pewno?

– Na pewno.

– W takim razie poproszę – sapnął, by dodać: – Szarlotka to moje ulubione ciasto.

Uśmiechnęła się, po czym wstała z bliźniaczego fotela i podreptała do kuchni.

– Już podaję – rzuciła przez ramię.

Mężczyzna po raz kolejny rozejrzał się po wnętrzu. Największy pokój w mieszkaniu nie był zbyt przestronny, ale za to dość wysoki, jak na przedwojenną architekturę przystało. Jedną ze ścian zajmowała etażerka z kryształami i porcelaną. Na półeczce ustawiono ramki ze zdjęciami. Nie było wśród nich fotografii nowych, kolorowych.

Pod przeciwległą ścianą stała kanapa, która razem z fotelami, na których siedziała gospodyni i jej gość, tworzyła komplet. Wszystkie trzy meble okrywały grube narzuty w zielono-pomarańczowe pasy. Blat okrągłego stoliczka chroniła bardzo podobna do narzut serwetka. Ściany pokoju, oklejone pociemniałą tapetą w drobny wzorek, zdobiły reprodukcje obrazów. Połowa przedstawiała świętych.

Maria skłamała, mówiąc, że czuje się już dobrze. Odkąd wrócili z cmentarza do mieszkania, kręciło jej się w głowie, a serce kołatało niespokojnie. Zbierało jej się na wymioty.

Tak, mocna herbata na pewno mi pomoże – pomyślała.

– Nigdzie się pan nie spieszy? – zawołała z kuchni, zaraz jednak zrobiło jej się głupio: jeszcze gotów pomyśleć, że go wyprasza!

– Nie – odpowiedział szybko nieznajomy. – Robota może poczekać.

– Ma pan swoją firmę?

– Można tak powiedzieć.

Nie wyglądał na biznesmena. Raczej na nauczyciela, takiego swojaka w dżinsach, co z łatwością dogaduje się z młodzieżą. Uwagę zwracał tylko jego zegarek na srebrnej bransolecie, dość duży, wystający nieco spod mankietu szarej bluzy z jakimiś angielskimi napisami.

– Tak, teraz to lepiej być na swoim – skwitowała.

Czajnik zaczął gwizdać. Maria zaparzyła herbatę i ukroiła dwa kawałki ciasta. Umieściła wszystko na jednej dużej tacy, uniosła ja, ale zaraz postawiła z powrotem na stole.

Nie dam rady.

Wtedy znów pojawił się on. Bez wołania. Jak dobry anioł.

– Pomogę pani. – Podniósł tacę.

Po chwili znów siedzieli w największym pokoju, pili, jedli i gawędzili miło, jakby znali się od dawna. Gdy jednak temat rozmowy zszedł na to, co wydarzyło się nieco ponad godzinę wcześniej, Maria spochmurniała.

– Szkoda pani Helenki, wielka szkoda – westchnęła, ocierając łzę. – Od początku mówiła, że tego nie wytrzyma. No i miała rację…

Mężczyzna z uwagę odstawił filiżankę na spodek.

– Czego nie wytrzyma? – zapytał.

– Pan nic nie wie? – Maria zmarszczyła brwi. – Myślałam, że…

– Przepraszam, to nie moja sprawa – bąknął, czerwieniąc się. – Pójdę już.

Podniósł się z miejsca, gospodyni jednak żywo zaprotestowała.:

– Ależ niech pan siedzi! – żachnęła się. – Po prostu myślałam, że jest pan z rodziny pani Helenki. Dalszej, ale jednak z rodziny. I wie pan, co tu się działo. Co się nadal dzieje. Zresztą chyba każdy by zapytał, słysząc, co sąsiedzi wykrzykiwali na pogrzebie. Czułam się jak na demonstracji.

– Tak, nie brzmiało to zbyt przyjaźnie – ocenił nieznajomy. – Kogo właściwie mieli na myśli?

Starsza pani westchnęła. Spojrzała za okno. Właśnie zza jednej ciężkiej, jesiennej chmury na moment wychynęło słońce.

– Mieszkam tu od sześćdziesiątego piątego roku – zaczęła. – Wprowadzaliśmy się z rodzicami i starszym bratem. Lata mijały, nic się nie działo. Człowiek uczciwie płacił czynsz, za gaz, wodę i prąd. Nigdy nie mieliśmy żadnych zaległości. Ani wtedy, gdy byli jeszcze rodzice, ani potem, gdy zostałam tu sama. Mieć długi? To się nie mieściło w głowie!

Przerwała. Sięgnęła po widelczyk i ukroiła kawałek szarlotki, jednak nie włożyła go do ust.

– Kiedy upadła komuna – ciągnęła – zaczęło się mówić, że teraz będzie sprawiedliwie, po ludzku. Ja nie mówię, że wcześniej było źle. Zawsze mieliśmy posprzątane na klatce schodowej, podwórko zamiecione. Bo jak nie, to dozorca od razu miał nieprzyjemności. Zaczęto też mówić, że być może ktoś upomni się o nasz budynek. Przedwojenny właściciel, co to mu odebrali własność dekretem Bieruta. Wie pan, o co chodzi?

Skinął głową.

– No i znalazł się – prychnęła z pogardą. – Nie sam właściciel, bo przecież ten dawno już nie żyje, ale jakiś jego pociotek. Dokumenty miał, pieczątki były na swoim miejscu, więc wszystko było w porządku. Tylko on nie był. Czasami wystarczy raz spojrzeć na człowieka i już się wie, co to za egzemplarz. Starzy ludzie, proszę pana, potrafią takiego przejrzeć. Niech mi pan wierzy. Ale potrafią też dać się podejść jak dzieci. Starczyło kilka spotkań, by ich omotał. A jak omotać ludzi?

– Pewnie coś im obiecać.

– Otóż to! – Maria wycelowała wskazującym palcem w pierś swojego gościa. – Obiecać. I tak właśnie zrobił. Mieliśmy mieć wyremontowaną klatkę schodową, wymienioną windę, choć ta, jak pan widział, wciąż niczego sobie. Ten człowiek zapowiadał wymianę instalacji kanalizacyjnej i elektrycznej. Miało być jak w Bristolu! Tydzień po tym spotkaniu otrzymaliśmy pisma, w których nowy właściciel powiadamiał nas o podwyżce czynszu. Trzykrotnej! Pan sobie to wyobraża?

– Trzykrotnej?! – zapytał, jakby nie dosłyszał.

– Od razu było wiadomo, że nikt tyle nie zapłaci. Większość ludzi, którzy tu mieszkają, mają tylko emerytury. Całe życie uczciwie pracowali. Komuś pomagają dzieci czy wnuki, żeby jakoś wiązał koniec z końcem. Ale płacić trzy razy tyle? To rozbój w biały dzień!

Maria wstała z fotela i podreptała w kierunku etażerki stojącej przy ścianie równoległej do okna. Otworzyła jedną z szuflad, chwilę w niej grzebała. Wreszcie wyjęła teczkę w burym kolorze. Tak zaopatrzona, wróciła z sapką do stołu.

– Tu jest wszystko, proszę pana. – Położyła teczkę na blat. – Cała historia mojej mordęgi. Każdy z lokatorów ma w domu podobną, gdzie składa wszystkie pozwy, monity i odwołania. Pani Helenka też miała…

Rozległo się pojedyncze, głuche uderzenie w blachę. Nieznajomy spojrzał ponad ramieniem starszej pani na ścianę, na której wisiał zegar. Minęła pierwsza po południu.

– Pójdę już. – Dopił z filiżanki resztę herbaty. – Dziękuję za ciasto. Było naprawdę pyszne.

Wstał. Maria również, choć wydawało się, że jej myśli krążą zupełnie gdzie indziej.

– Ale to wszystko nic – dotknęła burego kartonu usianą plamkami dłonią – w porównaniu z tym, co stało się potem. Dotąd to były tylko słowa, argumenty. Cyfry oznaczające kwoty i numery paragrafów. Potem jednak, proszę pana, przyszli oni (...)

o autorze:

Krzysztof Beśka (1972) prozaik, dziennikarz, autor tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Jego dwie pierwsze powieści, Wrzawę (2004) i Bumerang (2007), zaliczono do nurtu polskiej prozy, która w krzywym zwierciadle ukazują nową, wolnorynkową rzeczywistość. Fabrykę frajerów (2009), wspomnienia z Liceum Wojskowego, nagrodzono Wawrzynem - Literacką Nagrodą Warmii i Mazur oraz Wawrzynem Czytelników. Autor trylogii kryminalnej, której akcja osadzona jest w XIX-wiecznej Łodzi: Trzeci brzeg Styksu (2012), Pozdrowienia z Londynu (2013) i Dolina popiołów (2015), a także rozgrywających się na Warmii i Mazurach powieści sensacyjnych Ornat z krwi (2013), Krypta Hindenburga (2015) i Konstelacja zbrodni (2017). Od 1998 roku mieszka w Warszawie, w której umieścił akcję współczesnego kryminału Wieczorny seans (2012), a także cyklu, na który składają się powieści Autoportret z samowarem (2015), Rikszą do nieba (2016) i Spowiedź w fotoplastikonie (2017). Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.


źródło: materiały prasowe wydawnictwa

Książkę kupicie tutaj