#

Oddaj albo giń!

Olga Rudnicka

Wyraziste postaci, błyskotliwy humor, szybka akcja…ach, chciałoby się zatrzymać tę książkę na dłużej.

Kolejna książka autorki powieści sensacyjnych „Miłe Natalii początki”, „Cichy wielbiciel” i wielu innych, godnej następczyni Joanny Chmielewskiej opowiada o szalenie dociekliwej, zwariowanej bibliotekarce Matyldzie. Matylda nie cierpi osób, które nie zwracają wypożyczonych książek w terminie. Ale czy jest zdolna do morderstwa z tego powodu?


NASZA RECENZJA


O AUTORCE



Olga Rudnicka (1988 r.) - Absolwentka Pedagogiki Specjalnej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autorka powieści kryminalnych takich jak "Natalii 5", "Cichy wielbiciel", "Byle do przodu". Pasjonatka rajdów konnych i wielbicielka psów. Wolny czas poświęca na szlifowanie umiejętności jeździeckich i spacery po leśnych ścieżkach. Obecnie pracuje nad nowym cyklem powieści z Matylda Dominiczak, bibliotekarką i prywatną detektyw w jednym, kobietą nieustępliwą i przerażoną własną błyskotliwością.



FRAGMENT KSIĄŻKI


Poniedziałek, 15 czerwca 2009 roku

Matylda zaczęła pracę punktualnie. Pawlicki byłby tym niezmiernie zaskoczony, gdyby pojawił się w bibliotece. Hanki też jeszcze nie było, za to wszędzie śmierdziało tak, jakby coś gdzieś zdechło. Matylda ze wstrętem zmarszczyła nos, rzuciła się do okien, szybko otworzyła je na oścież i gwałtownie zaczerpnęła tchu. Pewnie jakieś szkaradzieństwo wlazło do klimatyzacji i zasnęło snem wiecznym, pomyślała z odrazą.

W ramach oszczędności klimatyzacja była włączana tylko w godzinach pracy i gdy temperatura na zewnątrz przekraczała dwadzieścia osiem stopni. Matylda była przyzwyczajona do panującego tu rano zaduchu, póki pomieszczenia porządnie się nie przewietrzyły, ale dziś w powietrzu unosił się smród tak odrażający, że nie mogła odejść od okna. Wychylona do granic możliwości, oddychała głęboko, modląc się, by przypadkiem nie nadszedł Pawlicki, który żywił niezdrowe zainteresowanie jej aktualnie wypiętą tylną częścią ciała.

Otwarcie okna pomogło, smród wewnątrz odrobinę zelżał, co Matylda przyjęła z ulgą. Za trzydzieści minut miała się tu pojawić grupka dzieci, przyprowadzanych przez rodziców na cotygodniowe gry planszowe. Do tej pory biblioteka powinna pachnieć książkami i kwiatowym odświeżaczem powietrza, który trzeba przynieść z toalety.

Teraz Matylda skierowała się do czytelni i tutaj też otworzyła okna. Jednak słodkawy odór stał się do tego stopnia intensywny, że jej żołądek zaczął tańczyć kankana. Ścisnęła nos palcami i rzuciła się do okna, gotowa staranować każdego, kto stanie jej na drodze. Zdołała zrobić zaledwie dwa kroki, gdy potknęła się o coś leżącego na podłodze i runęła jak długa.

– Co, u licha? – wymamrotała, oglądając się za siebie.

Opuszczone żaluzje utrudniały jej rozpoznanie przeszkody, o którą się potknęła, ale zza stolika wystawało coś długiego, zakończonego szpicem. Matylda podparła się na łokciach i podpełzła bliżej, niemal dławiąc się od smrodu.

– O kurde melek!!! – pisnęła przerażona.

Pełznąc na kolanach, wycofała się z pomieszczenia. Z chęcią zatrzasnęłaby za sobą drzwi, gdyby je tu zamontowano. Niestety, czytelnia stanowiła przedłużenie wypożyczalni, a obie sale były przedzielone jedynie kartonową ścianką z otwartym przejściem.

– Co tu tak śmierdzi? I dlaczego jesteś na kolanach? – Hanka, która właśnie pojawiła się w pracy, spoglądała ze zdziwieniem na koleżankę, która zmierzała ku niej w pozycji raczkującego dziecka.

– Trup! – wysapała przerażona Matylda, prawie nie rozpoznając własnego głosu.

– Trup? – powtórzyła zdezorientowana Hanka.

– Trup! – Matylda wreszcie podniosła się z kolan. Na tym zakończyła się jej aktywność psychoruchowa.

– Człowieka?

– Nie, szczura! – Głupie pytanie uruchomiło zwoje mózgowe Matyldy. – Oczywiście, że człowieka! Chyba nie sądzisz, że truchło szczura by tak śmierdziało!

A może by śmierdziało? Gnijące ciało to gnijące ciało, nieważne czyje, prawda?! Zdawała sobie sprawę, że plecie trzy po trzy, a jej głos załamuje się histerycznie, ale nie mogła się opanować.

– A tu jest dużo mięsa i dużo smrodu!

Hanka bez zastanowienia spoliczkowała Matyldę, która wreszcie zamilkła. Starsza koleżanka skinęła głową zadowolona, że przynajmniej jedną rzecz udało się powstrzymać, czyli zbliżający się atak histerii Matyldy, po czym minęła ją i poszła do czytelni, by potwierdzić obecność trupa. Nie miała powodu, by kwestionować słowa tamtej, smrodu również nie dało się z niczym porównać, zatem musiało tam być coś martwego, niemniej zobaczyć znaczyło uwierzyć. Chwilę później, blada jak śmierć, z kroplami potu na czole, stanęła przed Matyldą, która z głową opartą na kolanach siedziała pod oknem.

– Dyrektor Pawlicki… – powiedziała drżącym głosem.

– Nie żyje?! To jego zwłoki? – Matylda poderwała głowę.

– Dyrektor Pawlicki nas zabije.

– Za co?

– Za trupa.

– Dlaczego nas? To nie jest nasz trup!

– A czyj?

– Skąd mam wiedzieć? – Matylda wreszcie oprzytomniała. Nawet głos zaczął brzmieć jak jej własny.

– Nie widziałaś go?

– Tylko się o niego potknęłam.

– Więc skąd wiesz, że to on, a nie ona? – zapytała podejrzliwie Hanka.

– Bo trup jest płci męskiej. Rodzaj gramatyczny się kłania. Nie ma synonimu trupa płci żeńskiej. Widziałam też but. Żadna kobieta nie nosi takich buciorów, a nawet jeśli, to nie w takim rozmiarze. To musiał być męski but. Męski but na męskiej stopie. Zatem trup musi być mężczyzną – tłumaczyła w swoim mniemaniu całkiem sensownie, czując jednakże, że umyka jej jakaś ważna myśl.

– Uspokójmy się i pomyślmy co robić. Musimy gdzieś zadzwonić, kogoś powiadomić…

– Trzeba zawiadomić policję! Powinnaś przejąć dowodzenie, dopóki nie przyjdzie Pawlicki!

– Dlaczego ja?

– Bo jesteś starszym bibliotekarzem!

– Teraz awans mi wypominasz? – Hanka była równie zszokowana. Nie po to została bibliotekarką, by stresować się w pracy, a już na pewno nie w ten sposób.

– Kurde melek! – Matylda wreszcie przypomniała sobie to, o czym myślała wcześniej. – Za chwilę przyjdą tu dzieci! W naszej bibliotece rozkłada się trup, a my prowadzimy bezsensowną dyskusję!

– O Boże, dzieci! – zawołała przerażona Hanka. – Dzieci nie mogą zobaczyć trupa!

– Właśnie to powiedziałam!

– Musimy coś zrobić!

– Otóż to!

– Trzeba go przenieść!

– Właśnie! – odruchowo poparła ją Matylda. Propozycja Hanki dopiero po sekundzie przebiła się do racjonalnej części umysłu. – Jak to, przenieść? Nie wolno ruszać zwłok!

– Nie mogą tu zostać! – upierała się koleżanka.

– Muszą. Tak śmierdzą, że prędzej nam się rozpadną w rękach niż…

– Jak to, w rękach? Ja tego nie dotknę! – Hanka wzdrygnęła się z odrazą.

– To jak chciałaś je przenieść? Bez dotykania? – Matylda uświadomiła sobie, że nadal prowadzą absurdalną dyskusję. Dlaczego ją kontynuuje?!

– Tej części nie przemyślałam…

– Dobra, ja dowodzę! – Matylda w ułamku sekundy zrozumiała, że histeria może mieć zupełnie nieoczekiwane objawy. Na przykład całkowity spokój i głupie pomysły.

– Nikt nie rusza trupa. Zamykamy bibliotekę. Dzwonimy po policję.

– A dzieci? – zapytała łamiącym się głosem Hanka.

– A dzieci zabierzesz na spacer. Idź i czekaj na nie przed wejściem. Odeślij rodziców. Powiedz, że mamy zdechłego rozkładającego się szczura i czekamy na deratyzatora, a ja w tym czasie zawiadomię policję.

– Kogo?

– Szczurołapa.

– To oni pracują w policji?

Matylda spojrzała uważnie na koleżankę. Twarz Hanki stopniowo przybierała zobojętniały wyraz, a oczy stawały się szkliste i puste. Z każdej wypowiedzi wyłapywała pojedyncze zdania i nadawała im nowy sens. Albo bezsens.

– Szczur w bibliotece. Dzieci nie mogą tu wejść. Zapamiętasz?

Hanka kiwała potakująco głową.

– Wiesz, co masz robić? – upewniała się Matylda, widząc kolejną zmianę nastroju.

– Tak.

– Czyli co? – zapytała, gdy koleżanka nie ruszyła się z miejsca.

– Mam iść na spacer – odparła matowym głosem Hanka. – Dzieci! – syknęła Matylda.

– Zgadza się. Z dziećmi – odparła tamta i jakby nigdy nic podeszła do biurka, zabrała torebkę i wyszła z wypożyczalni.

Matylda odprowadziła ją zdumionym spojrzeniem. Jej własny stan emocjonalny pozostawiał wiele do życzenia, przeszła kilka niezidentyfikowanych faz, niemniej w końcu włączyło się myślenie, a u tamtej wręcz przeciwnie. Na sam koniec logika padła zastąpiona przez całkowitą apatię. Niedobrze, pomyślała. Hanka pęknie, a wtedy na ziemię spadną hektolitry łez.

– Matylda, policja – szepnęła do siebie, szczypiąc się w rękę, bo sama zaczęła się pogrążać w odrętwieniu, wyobrażając sobie rozszlochaną koleżankę. Podeszła do biurka, na którym stał aparat telefoniczny, i wybrała kolejno cyfry 9-9-7, po czym nabrała w płuca powietrza i czekała na połączenie, układając sobie w głowie odpowiednie słowa.

– Tu Matylda Dominiczak. Biblioteka publiczna. W czytelni leży trup i śmierdzi – powiedziała, gdy tylko usłyszała męski głos.

Dla oficera dyżurnego nie było to na szczęście pierwsze zgłoszenie zabójstwa, jakie zdarzyło mu się przyjąć, zadał więc szereg pytań uzupełniających, z których najistotniejsze dotyczyło adresu. To nie była jedyna biblioteka w kilkusettysięcznym mieście.



MATERIAŁY WYDAWNICTWA