#

Minotaur w masce królika

Ma zmęczone spojrzenie, nosi mocno nieświeżą lnianą marynarkę i dawno nie miał randki z prysznicem. W dłoni szklanka tequili, w kieszeni kartka, którą nazywa talizmanem. Nic już nie musi, jeszcze mniej może. Puszczony na zapleczu knajpy paw, pokój wynajęty w obskurnym hotelu. W pokoju sejf, a w nim… Ale to i tak nie ma większego znaczenia, w końcu za chwilę pójdzie do piekła. Sporo nagrzeszył w życiu.

Oto Bruno Genko, główny bohater powieści Donato Carrisiego W labiryncie – śmierdzący rozgrzaną ulicą i potem facet, za którego nie dalibyście złamanego grosza. Jak sam uważa, jego praca polega głównie na… słuchaniu, chociaż w oficjalnych papierach figuruje jako prywatny detektyw. Z tego powodu – oraz by się solidnie napić – przesiaduje w Q-Barze, knajpie prowadzonej przez byłego glinę i często odwiedzanej przez policjantów. Bo dla detektywa dobra plotka nie jest zła, nie wspominając o newralgicznych informacjach z pierwszej ręki.

Takimi newralgicznymi informacjami okażą się szczegóły na temat śledztwa w sprawie odnalezienia się Samanthy Andretti, która 15 lat wcześniej, jako nastolatka, zniknęła bez śladu. Zakrawający na cud powrót kobiety jest tym, co zacznie napędzać Genka do przeżycia kolejnego dnia, co sprawi, że przestanie go obezwładniać obojętność – a uwierzcie, że ma powody, by mieć na wszystko wy… gwizdane. I nie, Samantha to nie cudem odnaleziona po latach miłość życia. Natomiast tak się składa, że właśnie ta kobieta stała się nieodfajkowanym punktem w osobliwym kodeksie moralno-zawodowym tego „pachnącego” zaniedbaniem poszukiwacza prawdy.

Nieoczywisty kodeks to jedna z najistotniejszych cech detektywa z kryminału noir. I rzeczywiście, w przypadku Genka o takich korzeniach mówić możemy. Zapytany przeze mnie o rodowód Bruna autor odpowiedział: „Zdecydowanie bardziej przekonują mnie postacie bliższe przeciętnemu człowiekowi – mające swoje przywary, ulegające nałogom, odżywiające się niezdrowo lub prawie w ogóle, których życie osobiste jest poplątane lub po prostu w ogóle nie istnieje, dla których noc jest dniem, i które jednocześnie tak głęboko angażują się w prowadzone przez siebie sprawy, że mają odwagę, by pobrudzić sobie ręce, a nawet narazić własne życie. Philip Marlowe z kryminałów Raymonda Chandlera jest dla mnie niedoścignionym wzorcem detektywa. Dokładnie taki powinien być I staram się, żeby [Genko – przyp. P.S.] taki był – niedoskonały, a jednocześnie zdeterminowany”.

Tak, noir to dobry trop. Mimo że W labiryncie w sporej części przynależy do gatunku thrillera, z pewnością mianem powieści neonoir określać ją możemy. Carrisi do tego stopnia przyklaskuje temu podgatunkowi, że aż zamienia noc w dzień – i to dosłownie! Rozpoczynając lekturę, zastajemy Bruna nad szklanką tequili w środku dnia, i to bynajmniej nie dlatego, że ma problem z alkoholem. Dzieje się tak, ponieważ autor umieszcza go w jakże aktualnym i – tak, tak – apokaliptycznym okresie, jakim jest postępujący efekt cieplarniany. Carrisi „dogadza” swojemu bohaterowi do tego stopnia, że umieszcza go w mieście, w którym z powodu upałów życie jego mieszkańców i instytucji obrócono o 180 stopni. W powieści W labiryncie przeciętni obywatele rozpoczynają „dzień” wieczorem – pracują, robią zakupy, spacerują, odwiedzają wszelkie urzędy, lokale gastronomiczne, miejsca publicznego wypoczynku w nocy. A skoro noc jest dniem, a dzień nocą, oznacza to, że pijący i nasłuchujący w Q-Barze Genko zarwał „noc”. I, jak na czarnokryminalnego detektywa przystało, nie będzie mu dane jej odespać.

Pod względem wysypiania się Samantha stanowi przeciwieństwo Bruna. Bo gdzie bardziej można zadbać o sen niż w szpitalnej izolatce? Bardzo intryguje środowisko, w którym egzystuje Andretti – biała sala z ultrafioletowymi lampami, bez okien, za to z ogromnym lustrem weneckim. Środowisko – podobnie jak miasto, po którym przemieszcza się Genko – umowne, bez normatywnych pór dnia, a przynajmniej nie ma o nich mowy. Opiekujący się pacjentką policyjny profiler, doktor Green, poinformuje ją, gdzie się znajduje i że takie, a nie inne warunki mają na celu stopniowe przyzwyczajenie jej do życia po latach spędzonych pod ziemią, w tytułowym labiryncie, w świecie z zasadami stworzonymi przez potwora…

Nie ja naznaczyłam tym mianem skrywającego się za maską królika antagonistę. Pojawia się ono w książce i bynajmniej nie jest użyte na wyrost. Porywacz to persona iście demoniczna, a Carrisi, idąc za Hitchcockowskim powiedzeniem, już na początku funduje czytelnikowi trzęsienie ziemi, by potem napięcie tylko rosło. Autor sprawnie odsłania kolejne okrucieństwa quasi–Minotaura, które bywają tak mocne w przekazie, że u wrażliwych czytelników mogą wywołać fizyczne reakcje. Natomiast ci bardziej odporni na podobne rewelacje z pewnością poczują przynajmniej niepokój. A jest to ten rodzaj niepokoju, jaki ma miejsce, gdy do głosu dochodzi trudny do sprecyzowania mrok, który cofnął postać literacką do tego, co w praktyce istnieć w nowoczesnym świecie nie powinno – do pierwotnego zła. Jest taki moment w powieści, kiedy Genko po raz pierwszy czuje posmak tego mroku. Trzyma wówczas w dłoni komiks, który ze względów, których jeszcze nie umie określić, zdaje się detektywowi mroczny i chory.

I taka właśnie jest powieść W labiryncie – mroczna i chora, chociaż do pewnego momentu trudno przyczynę tego wrażenia z pełną jasnością uchwycić. Ten właśnie nastrój, spocony i wymiętoszony, straceńczy detektyw oraz „wszechupalny”, lepki klimat przywodzą na myśl film Harry Angel Alana Parkera, który jest bardzo udanym mariażem kryminału noir i horroru. Jest też książka Williama Hjortsberga o tym samym tytule, ale jako że jeszcze nie miałam z nią styczności, nie mogę się podawać na jej fabularny świat. I jakkolwiek Carrisi – prawnik ze specjalnościami kryminologiczną i behawiorystyczną – pilnuje tego, by wśród tych mroków poprawność psychologiczna bohaterów została zachowana, ta jest ledwie skrótowa. Nacisk położony zostaje na śledczy pot i znój oraz festiwal brzydkich, niepokojących, chorych atrakcji nierzadko funkcjonujących na zasadzie symbolicznych przeciwieństw (np. mocno zanieczyszczona toaleta powodująca odruch wymiotny - jedzenie; bezbronność i słodycz, jakie przywodzi na myśl królik - mający władzę nad ofiarą potwór, który chce być kojarzony z tym zwierzęciem). To całkiem niezły sposób na przygwożdżenie czytelniczej uwagi. I autentycznie dobrze się o rzeczonych mrokach czyta.

Momentami tak dobrze, że doświadczałam dziecięcego odruchu, by schować wystającą poza łóżko stopę pod koc. Tak na wszelki wypadek.


O KSIĄŻCE

FRAGMENT DO CZYTANIA

WYWIAD


Paulina Stoparek - z wykształcenia kulturoznawca filmoznawca, zawodowo związana z branżą wydawniczą, pracuje głównie przy literaturze kryminalnej. W sieci publikuje od 2012 r. Pisząc o literaturze i kinie, szuka kontekstów, wynajduje absurdy, rozpatruje od strony kulturoznawczej. Przede wszystkim jednak wytacza merytoryczne działa przeciwko tym, którzy rzetelną krytykę mylą z hejtowaniem i ogólnikowością. Takim pisaniem gardzi i prędzej padnie trupem, niż się do niego zniży. Prowadzi witrynę „Redaktor na Tropie” (redaktornatropie.wordpress.com)