#

Cwaniaki

Piotr Bojarski

Rok 2018. W tamtym czasie wszystko zależało od działań nie wielkiej armii, a poszczególnych ludzi . Zwykły szeregowiec mógł zmienić bieg historii.

Lato 1918 roku.

W podzielonej miedzy trzech zaborców Polsce narodziła się nadzieja.

Nareszcie, po 123 latach niewoli, ludzie zaczęli wierzyć, że być może uda się im odzyskać niepodległość.

W tym czasie na terenie Europy działa wiele organizacji konspiracyjnych, a losy całego narodu spoczywały w dłoniach jednostek.

Mało kto jednak mówił o tym, jaki okrutny los czekał tych młodych idealistów.

Kanonier Józef Jęczkowiak, odpowiedział na wezwanie organizacji konspiracyjnej, choć groziła mu za to śmierć. Zdezerterował z armii niemieckiej, a następnie przez Francję, Belgię i Rzeszę przedostał się z narażeniem życia do rodzimej Wielkopolski.

Pilot Franciszek Jach, weteran walk powietrznych w Szampanii, postanowił wcielić w życie szalony plan, w wyniku którego może dojść do stworzenia polskich sił powietrznych.

Z kolei ranny pod Verdun Zbigniew Kaczmarek nawet w najśmielszych snach nie podejrzewał, że w wolnym od Niemców Poznaniu przyjdzie mu piastować funkcję komisarza Policji Państwowej.

Tamtego roku wszystko zależało od myśli i działań jednostek. Zwykły szeregowiec mógł zmienić bieg historii.

Bohaterstwo mieszało się z brawurą, a szlachetność z bezwzględnością, zaś dokonane wtedy wybory na zawsze zmieniły tych młodych ludzi w wolnych Polaków.


Fragment do poczytania:

Prolog

Kobylnica pod Poznaniem, zlot drużyn skautowskich w Zielone Świątki, czerwiec 1916 r.

Zapach mokrego lasu zapowiada emocje.

Serce bije mu mocno, miarowo.

Już czas!

Drżącą dłonią rozdziera kopertę, wydobywa kartkę z rozkazem i czyta.

Sytuacja jest klarowna: Biali opanowali Poznań. Czerwoni wysłali znaczne siły, by zdobyć miasto. Otrzymali też wiadomość, że do Poznania dla wzmocnienia obrony ma­szeruje kolejny, słabszy oddział Białych. Dlatego Czerwoni wydzielili część swoich sił z zadaniem rozbicia odsieczy.

Rozkaz brzmi: ustalić miejsce pobytu wydzielonego oddziału Czerwonych, uniknąć spotkania i doprowadzić oddział z odsieczą do Poznania.

Wie, że prowadzi na pomoc Poznaniowi półtorej setki skautów. Naprzeciw niemu nadciąga dwie i pół setki Czerwonych pod dowództwem Józka Ratajczaka.

Czerwoni oznaczają w tej grze Niemców.

Jego, Józefa Jęczkowiaka, lat osiemnaście i pół, rozpiera duma. Bo prowadzi do boju Białych.

A Biali to Polacy.

Przecież Polacy nie mogą przegrać. Nie mogą! Tylko… jak wystrychnąć mocniejszych Czerwonych na dudka?

Przecież oni też chcą wygrać!

Mimo presji czasu myśli spokojnie, precyzyjnie i swobodnie.

Widzi sytuację czysto – jak na dłoni.

Czerwoni spróbują zamknąć mu drogę marszu ku Poznaniowi. Za wszelką cenę będą dążyć do starcia – bo wygrają je bez trudu, są zdecydowanie silniejsi. Dzielą ich niespełna dwa kilometry.

Najwyżej pół godziny marszu przez gęsty las.

Trzeba działać szybko!

Więc działa.

Rzuca w las kilku rowerzystów.

Mają ustalić, gdzie jest przeciwnik.

Wracają z rekonesansu już po półgodzinie. Linia wro­gich czujek oddalona jest o jakieś półtora kilometra.

Ciągle jednak nie wie, gdzie Czerwoni rozmieścili swoje główne siły.

Nie może ryzykować wejścia na nie i totalnej klęski.

Co robić?

Potrzebny będzie dobry pomysł…

Fortel! Tu może pomóc tylko dobry fortel!

Wpada na niego natychmiast: wydzieli jeden pluton na lewe skrzydło, z zadaniem ściągnięcia na siebie uwagi nie­przyjaciela. Pluton wysunie do przodu jeden zastęp w ty­ralierę i narobi rabanu. W razie konieczności może nawet zostać schwytany, a co tam! Ważniejsze rzeczy rozegrają się przecież gdzie indziej…

Bez zwłoki wydaje stosowne komendy.

Jak maszyna, na chłodno, wbrew swojemu młodemu wiekowi.

Pluton wabi rusza szybkim marszem we wskazanym kierunku. Wilgotna ściółka tłumi kroki ich ciężkich butów.

On sam wyrusza ku przeciwnikowi jakieś dziesięć minut później. Prowadzi pozostałe dwa plutony zastępowych z bliskim ubezpieczeniem. Poruszają się trzysta metrów na prawo od plutonu wysłanego dla zmyłki na lewe skrzydło. Stopniowo jednak przesuwają się coraz bardziej w prawo, oddalając się od wabi wysłanych na stracenie.

Gdy mają za sobą kilometr, wstrzymuje marsz i nasłuchują.

Cisza.

Tylko bzyk komarów i nikły świergot ptactwa.

Co jest, do jasnej anielki?!

Obawia się zasadzki. Więc znowu wysyła zwiad rowerzystów. Wracają, nie ustalając miejsca pobytu przeciwnika.

To znaczy, że Czerwoni dobrze ukryli czujki i czekają.

Czekają na nich, na Białych.

Zaczaili się, by dopaść ich i wydrzeć im zwycięstwo…

W kniei z wolna zapada zmrok.

Nadal nie słychać nic oprócz milknących już ptaków.

Nie może dłużej zwlekać. Musi podjąć decyzję.

Nakazuje dalszy marsz. Tym razem powolny i ostrożny.

Ruszają, odginając łagodnie gałązki krzewów.

Do diabła, głupio byłoby przegrać w takim momen­cie – myśli.

I właśnie wtedy, kilometr dalej – po lewej ręce – Biali słyszą wściekłe gwizdki!

Czujki Czerwonych wszczęły alarm, chwytając pluton Białych wysłanych dla zmyłki!

W gąszczu słychać przeraźliwą trąbkę przeciwnika.

Gra sygnał „do ataku”!

Biały pluton wabi pędzi w stronę sił głównych Białych, ciągnąc za sobą pościg Czerwonych.

Druh Jęczkowiak tylko na to czekał.

– Naprzód! – rozkazuje i z całym impetem prowadzi swoje dwa plutony w próżnię wytworzoną przez atakujących na lewe skrzydło Czerwonych.

– Hurrrrraaaaa!

– Hurrrrrraaaaa! – drą się triumfujący Biali.

Bez trudu, w szalonym pędzie forsują linię czujek Czerwonych, biorąc kilku z nich do niewoli.

Zwycięstwo!

Wielki sukces!

Biali ominęli potężną sieć Czerwonych, nie dając się pokonać!

Poznań doczeka się wsparcia!

••

Czerwoni rychło uznają swoją klęskę.

Trębacz daje sygnał do zbiórki.

Jest już niemal północ, ale na młodocianych, rumianych twarzach nie widać ani śladu zmęczenia.

Łyk herbaty z manierki smakuje słodko, choć cukru w nim za grosz.

Jęczkowiak odbiera gratulacje. Poklepywaniom i wyrazom uznania nie ma końca.

Biali maszerują przez czarną jak smoła gęstwę lasu. Śpiewają, aż płoszą się ptaki:

Pod Auster – pod Auster – pod Austerlitz

Daliśmy im lanie i więcej nic!

Tej nocy obóz nie zasypia do samego świtu.

Może kiedyś… – rozmyśla zwycięski wódz.

Może już niebawem…

Część 1.

PRZED BURZĄ

Pozdrowienia z Poznania

Dwa lata później. Front zachodni, okolice Laon (Pikardia, Francja), sierpień 1918 r.

Bateria była od tygodnia w odwrocie spod Soissons. Niemal codziennie zmieniała miejsce postoju, nie zdążywszy nawet wstrzelać się w nowy teren. Nękana przez francuskie samoloty, kryła się w cieniu nielicznych drzew, które ocalały pod ogniem kilkukrotnych ofensyw obu stron, w nadziei, że lotnicy jej nie wypatrzą i nie zniszczą. Udało się, w począt­kach sierpnia zaległa szczęśliwie gdzieś pod Laon. Olbrzymie jamy, pozostałości przedwojennych wykopalisk białej kredy, z której niegdyś wyrabiano cegły do budowy domów, dały wreszcie choć na moment schronienie zmordowanym żołnierzom Baterii Artylerii Ciężkiej numer 30 z poznańskiego Sołacza.

Było ich ze trzystu chłopa. Obsługiwali dwa potężne, dalekosiężne Kanone 16, prosto z zakładów Kruppa. Ich potężny kaliber 149,3 mm siał spustoszenie na tyłach Fran­cuzów. Teraz jednak działa stały bezużyteczne, a kanonierzy wylegiwali się w słońcu. Odpoczywali po udanym manewrze oderwania się od przeciwnika. Francuzki, uprawiające pod nieobecność mężów pobli­skie pola, wielokrotnie słyszały ich rozmowy. Szybko zo­rientowały się, że prawie połowa, jeśli nie więcej, żołnierzy w niemieckich mundurach bynajmniej po szwabsku nie gada. Ich język brzmiał inaczej, bardziej miękko, chwilami melodyjnie, choć innym razem zdawał się szorstki i gardło­wy, jak mowa Germanów.

– To Polacy – orzekła fachowym tonem jedna z mieszkanek pobliskiej wsi.

Sensacja trwała krótko, Francuzki przyzwyczaiły się wkrótce do chodzących po terenie, dwuosobowych patro­lów, sprawdzających linie telefoniczne. Żołnierze z patrolów z reguły pokrzykiwali coś po polsku i odnosili się do nich zupełnie inaczej niż Niemcy. Spod głębokich, ciężkich hełmów spoglądały na nie zalotnie wesołe, często rezolutne oczy młodych Polaków. Kilku z nich zagadywało je nawet w tym ich zupełnie dziwacznym języku, strojąc uwodziciel­skie miny i dziarsko kręcąc wąsy à la niemiecki cesarz, ale kobiety zachowywały dystans. Miały jeszcze w pamięci dryl zaprowadzony w miasteczku przez niemieckich okupantów i na wszelki wypadek stroniły od kontaktów z żołnierzami strony przeciwnej. Choćby i nawet wyglądali oraz zachowywali się całkiem sympatycznie…

Francuzki nie mogły jednak wiedzieć, że Polacy z Bate­rii Artylerii Ciężkiej numer 30 szczerze nienawidzili mun­durów, w których wojenny los rzucił ich na pola północnej Francji. I że już na początku swojej wojennej drogi, gdzieś między powołaniem a skoszarowaniem w listopadzie 1916 roku, zawarli tajne porozumienie, które zaczęli realizować wiosną 1917 roku, po przerzuceniu do Francji. Jego warunki były proste, streszczały się w dwóch punktach: po pierwsze, pomagać przeżyć swoim, po drugie – ważniejsze – szkodzić Szkiebrom* gdzie i jak się da.

Nikt nie wspominał głośno o punkcie trzecim, którego istnienie intuicyjnie wyczuwała większość koleżeństwa. Żeby jednak doszło do jego wykonania, najpierw Niemcy musieli przegrać wojnę.

Pierwszy ruch wykonał Ruszkiewicz, piekarz z Miesz­kowa pod Jarocinem, którego zrobiono kucharzem w kuch­ni bateryjnej. Przy wydawaniu obiadów z kotła dla kolegi z Poznańskiego zawsze sięgał chochlą głębiej, do samego dna, byle tylko krajan dostał strawę gęstszą i możliwie suto okraszoną mięsem. Przy pogarszającej się z tygodnia na ty­dzień aprowizacji udział Ruszkiewicza w spisku nie był bez znaczenia. Jednak dobrze odżywieni kompani kucharza ry­chło przystąpili do zadań poważniejszych.

W tym chwalebnym celu wyzyskali dobroduszność nie­jakiego Miary, unteroffiziera**

** Z niem. – sierżant. z Poznańskiego, a na froncie – dowódcy drużyny telefonistów i sygnalistów. Tęgi gość z ru­basznym uśmiechem miał tę zaletę, że do jego obowiązków należało zestawianie zmian obsługi łączności. Miara, choć podoficer, zawsze dawał się przekonać, by na zmianach, zarówno przy działach, jak i obserwacji, zostawali kamraci z Poznańskiego. A ci nadzwyczaj chętnie wychodzili w te­ren, by naprawiać uszkodzoną łączność telefoniczną.

Dobre chęci wyparowywały z dwuosobowych patroli zaraz po opuszczeniu okopów. Nie spieszono się z naprawą poszarpanych – i nie poszarpanych – przez szrapnele prze­wodów linii telefonicznej. Po naprawie i zgłoszeniu powro­tu Polacy uszkadzali ją ponownie, znowu czując obowiązek wyruszenia w teren. Efekt był jeden; wielce pożądany – łączność nie istniała całymi godzinami.

••

Wysoki, wychudzony dwudziestolatek z nikłym wąsem i by­strym spojrzeniem, stał oparty o belkę zabezpieczającą strop jamy i ćmił papierosa. Wypuszczając przez nos gryzący dym zawilgoconego tytoniu, zastanawiał się, jak to możliwe, że Szkiebry przez niemal dwa lata nie wpadły na to, że z tą łącznością coś nie gra. On sam często zgłaszał się na ochot­nika, by „naprawić linię”, czego zresztą omal nie przypłacił życiem. Kiedyś, zdaje się pod Verdun, ledwie dwa metry od niego padł granat wyrzucony z francuskich okopów. I tylko cudem nie eksplodował.

Kanonier Józef Jęczkowiak uznał to za znak od niebios. Najwyraźniej tam u góry Ktoś nad nim czuwał. Ktoś, komu nie był obojętny jego los. I jego dalsze zamiary. A skoro tak, znaczyło to ni mniej, ni więcej, że ten Ktoś mu sprzyja. Nie pozostawało mu nic innego, jak wykorzystać tę okoliczność.

– O czym tak myślisz, kamracie? – usłyszał z boku do­brze mu znany głos.

Z patrolu wracał Janek Weychan, kanonier z Wolsztyna. Największy chyba osiłek w baterii, zresztą nic dziwnego, skoro od dwóch lat podawał pociski do działa. Tylko Jęcz­kowiak i kilku wtajemniczonych wiedziało, że Janek miał na koncie duży wyczyn „pod Werdunem”. Jako obsługujący działo, podczas wymiany ognia z Francuzami wrzucił niepo­strzeżenie do lufy jakieś żelastwo. Przy pierwszym wystrzale lufa pękła i działo zostało unieruchomione. Sukces rozzu­chwalił Weychana na tyle, że po kilku dniach niesprawne okazało się drugie działo. W krwawym rozgardiaszu do­wództwo baterii nie miało głowy do sprawdzenia, co tak naprawdę się stało. Uszkodzone lufy odesłano do Niemiec, a baterię – na urlop na tyły.

Jęczkowiak uśmiechnął się ironicznie na to miłe duszy każdego poznańczyka wspomnienie.

– Już ty wiesz, Janek, nad czym kombinuję – odpowie­dział.

Weychan klepnął go przyjaźnie w ramię, odkładając mauzera i z niemałym trudem zdejmując z pleców koło­wrót z kablem.

– Znowu Francuzy zerwały łączność? – Jęczkowiak ci­snął na ziemię resztki niedopałka, które zaczęły już parzyć jego palce.

– A skąd wiesz? – Weychan udawał zdziwienie, ale jego szare oczy aż się śmiały. – No jasne, bracie. Jak zawsze, ża­bojady cholerne. Zerwali nam linię w czterech miejscach, to je zaraz z „Niunią” naprawiliśmy. Skutecznie, Józek. Bardzo skutecznie. Jestem pewny, że nasz szefunio Miara lada chwi­la wyprawi drugi patrol…

Wzmianka o „Niuni” – powszechnie lubianym w ba­terii Tadku Neumanie, synu właścicieli poznańskiego kina „Apollo” z Berliner Strasse*. – wyjaśniała wszystko. Bo „Niu­nia” – niezwykle cięty na Szwabów – stanowił gwarancję rzetelnego wykonania zadania. Jęczkowiak był więcej niż pewny, że problemy baterii z łącznością dopiero się zaczęły. I że Niemcy jeszcze długo jej nie będą mieli. No, chyba że w końcu wpadną na pomysł, by posłać w teren patrol niemieckojęzyczny. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się takiego finału.

– Dobra robota – pochwalił kompana i poczęstował go ostatnim ćmikiem. – A nie wiesz przypadkiem, czy przyszła dzisiejsza poczta?

Weychan usiadł zmęczony na taborecie, zbitym z niehe­blowanych desek i zdjął hełm, wycierając w rękaw spocone czoło. Upał był jak cholera, omal nie zemdlał na tym dzia­dowskim patrolu.

– Chyba jeszcze nie – mruknął, bo nagle stracił hu­mor. – Ej, kolego, długo tak mnie będziesz trzymał o su­chym pysku?

– Woda jest w środku – Jęczkowiak wskazał na ciem­ne wnętrze jamy. – Trzymamy tam wiadra, bo w cieniu chłodniej.

– Trzeba tak było od razu – jęknął Weychan i ostat­kiem sił poderwał się z zydla, by wbiec pod ziemię.

Za chwilę Jęczkowiak usłyszał łapczywe chłeptanie. Strzelec Weychan odbierał zasłużoną nagrodę.

Jęczkowiak nie zdążył zadeptać niedopałka, gdy do okopu wskoczył Stefek Chojnicki ze Swarzędza. Na jego okrągłej twarzy malowało się przerażenie. Wyglądał, jakby przed chwilą zobaczył diabła.

– Wołają ciebie, Jęczkowiak! – wysapał Józkowi prosto w twarz.

– Kto?

– Leutnant Koch!

– Koch? – na spokojnej dotychczas twarzy Jęczkowiaka drgnął mięsień policzka. – A czego on ode mnie chce?

Oczy kanoniera Chojnickiego zrobiły się jeszcze więk­sze z wrażenia.

– Zdaje się, że chodzi mu o łączność!

Jęczkowiak zbladł, ale zachował spokój i opanowanie. Cholera, musieli coś wyniuchać, pomyślał. Czyżby złapali kogoś na gorącym uczynku? Nie, to niemożliwe, przecież dopiero co Weychan z „Niunią” zeszli z pola bez żadnej wpadki. To o co może chodzić zastępcy dowódcy baterii?

Leutnant Johann Koch był bodaj jedynym oficerem w baterii, którego Jęczkowiak cenił – i którego się obawiał. Prawnik z Berlina miał głowę nie od parady. Już po tygo­dniu pobytu na froncie zorientował się, że jego rozkazy są – delikatnie mówiąc – ignorowane, więc zaostrzył dyscyplinę, a jednego z symulantów, niejakiego Freulicha z Hamburga, posłał najpierw przed komisję lekarską, a potem pod sąd polowy. I choć nikt z baterii nie dowiedział się, jakim wy­rokiem zakończyło się postępowanie, fakt, że Freulich nie wrócił do jednostki, mówił sam za siebie.

Dobrze byłoby wpaść najpierw do leutnanta Różal­skiego, pomyślał Jęczkowiak, zmierzając szybkim krokiem w kierunku ziemianki dowódcy baterii. Leutnant Feliks Anastazjusz Różalski, jedyny polski oficer w baterii, na pew­no mu coś doradzi. Tylko czy zdąży? Choć z nieba lał się żar, zrobiło mu się nagle zimno. A jeśli coś zagrało nie tak, jak powinno? A jeśli…

A jeśli ktoś go wsypał?

Poznań (oficjalnie Posen), sierpień 1918 r.

Niewysoki, szeroki w barach rekonwalescent szpitala woj­skowego przy Hohenzollernstrasse*

* Dziś ul. Mickiewicza w Poznaniu. na Jeżycach dokuśtykał do okna, opierając się ciężko na obandażowanej, wyłożonej gąbką kuli. Mimo późnej godziny powietrze letniego wie­czoru było gorące jak ukrop. Ranny żołnierz miał na sobie tylko spodnie pasiastej piżamy i szary podkoszulek, mocno opinający jego wydatny brzuch. Wyglądał na dwadzieścia lat, góra dwadzieścia dwa lata. Przez bandaż poniżej pra­wego kolana prześwitywała szkarłatna plama.

Dopiero tutaj, w Poznaniu, skutecznie wyczyszczono mu rozległą ranę, która od samego początku jątrzyła się, jakby francuski szrapnel skażony był jakąś trucizną. Dopiero tutaj, po odesłaniu na głębokie tyły, chirurdzy usunęli mu z nogi ostatnie drobiny metalu, które wbiły się w kość, przez wiele tygodni uniemożliwiając zabliźnienie rany i swobodne cho­dzenie. I dopiero teraz noga z wolna zaczęła się goić. Choć trwało to o wiele za długo, jak na jego nerwowy charakter.

Na ulicy dwóch chłopców grało zaciekle w szmacia­ną piłkę. Obaj chudzi, w portkach na szelkach i wysokich kolanówkach, gonili za miękką kulą jak wściekli, nawołując się przy tym nazwiskami futbolistów polskiej Warty.

– Ja jestem Szyc, tej!

– A ja Beyem! Uważeeej!

Ranny poczuł, jak wilgotnieją mu oczy. Sam zaledwie kilka lat wcześniej wykrzykiwał te same nazwiska, dorzu­cając jeszcze Niedzielskiego albo Kosickiego. Jakież to były beztroskie chwile. I kto by się spodziewał, że skończy z dziurą w nodze…

Odchodząc od okna, przypomniał sobie własne dzieciń­stwo, spędzone w niskiej, ciemnej suterenie na ulicy Święty Marcin. I odwieczny zapach gęstej szmeli*

* Z gwary poznańskiej – rodzaj taniej zupy ziemniaczanej., snujący się pod stropem niemal codziennie. Ojciec bywał często bezrobotny, na mięso rzadko ich było stać. Ale prawdziwa bieda przy­szła, gdy ojca zabrali do wojska. A już zwłaszcza kiedy po­legł niemal od razu, jesienią 1914, gdzieś we Francji za tego cholernego Kaisera. Bodaj by go piekło pochłonęło!

Zbigniew Kaczmarek, wąsaty poborowy rocznik 1898, szczerze nienawidził „Wilusia” – jak potocznie mówiło się w Poznaniu – bynajmniej nie pieszczotliwie – o Wilhel­mie II. Cesarz z przetrąconą ręką**

** W rzeczywistości Wilhelm II miał od urodzenia niedowład le­wej ręki, wyraźnie krótszej i mniejszej, który maskował, zwłaszcza na zdjęciach. sprawił bowiem, że nie­spełna dwa lata później i jego powołano pod broń. Wystar­czyło, że osiągnął pełnoletniość. Tydzień później policjant przyniósł mu kartę mobilizacyjną.

Zapamiętał cichy płacz matki w ukryciu, wieczorem, gdy myślała, że już śpi. Wtedy właśnie poprzysiągł sobie, że nie da się zabić. Cokolwiek by się działo, on musi wrócić do domu, żeby zaopiekować się matką. I młodszym bra­tem. Matka nosiła się z zamiarem przeprowadzki na wieś, do swojej siostry. Kiedy wyruszał w nieznane, na front, czyli łaskę losu, rzeczywiście wyprowadziła się za miasto. Tak było im łatwiej utrzymać się i wyżywić. W rodzinie zawsze siła…

Nie chciał wracać myślami do jatki na froncie, do tej krwistej makabry gdzieś „pod cholernym Werdunem”. Miał niejasne wrażenie, że uczestniczył w czymś pozbawionym sensu; głupim i zawstydzającym. Przez miesiąc usiłowali zdobyć z kolegami z Poznania niewielkie wzgórze, ważny element francuskich pozycji. Gdy już je w końcu osiągnę­li za cenę setek zabitych, następnego dnia zostali wyparci i przegonieni. Cudem ocalał na polu, pokrytym gejzerami wybuchów. A potem dostał w nogę. Spod ognia wyniósł go Frantz, kumpel ze Świętego Marcina. Paradoks polegał na tym, że życie uratował mu Niemiec.

– I co, co tam widać? – upomniał się o relację Eda Woj­tala, kolega z łóżka obok.

Leżał pod samą ścianą, wsparty na łokciach, z wyczeki­waniem wymalowanym na bladej twarzy. Wojtala miał go­rzej niż Kaczmarek. Dużo gorzej. Mina oberwała mu obie nogi poniżej kolan. Tym samym ucięła raz na zawsze dobrze się zapowiadającą karierę motorniczego tramwaju.

– Nic takiego – odpowiedział Kaczmarek, kuśtykając w stronę kolegi. – Dzieciary w piłkę grają. W szmaciankę, znaczy się.

– Aha – przytaknął niechętnie Wojtala.

Pewnie zorientował się, że on już nigdy w piłkę nie za­gra, pomyślał Kaczmarek. Żeby pocieszyć kolegę, przysiadł na brzegu jego łóżka, odstawił kulę i spojrzał mu prosto w twarz. Mimo młodego wieku, oblicze Wojtali było szare i zgorzkniałe. Nie spoglądał na dwa obandażowane kikuty. Wzrok inwalidy błądził po świeżo wymalowanym na biało suficie.

– Ty przynajmniej masz już tę zasraną wojnę z głowy – westchnął Kaczmarek, starając się nadać swojej wypowiedzi życzliwy i szczery ton.

Nie wyszło to jednak najlepiej.

– Wolałbym tam wrócić – żachnął się Wojtala.

– Staaary! Nie wiesz, co mówisz! – Kaczmarek zaryzy­kował polemikę. – Tu przynajmniej jesteś bezpieczny. Tam zawsze możesz dostać kulkę i wrócić do domu w trumnie.

– Kulkę?! – warknął kompan, ale w jego głosie wy­brzmiał jakiś niewypowiedziany żal. – Sram na takie bez­pieczeństwo, Biniu! Sroty-pierdoty*

* Z gwary poznańskiej – bzdury. ! Co mi po życiu, gdy nie mam szkitów? Która panna mnie zechce, takiego szkaradnego?

Kaczmarek chciał mu powiedzieć, że świat nie takie rzeczy już widział, że inwalidztwo to jeszcze nie wyrok i wszystko na pewno się ułoży, ale męski szloch kolegi wy­rwał mu z piersi to przekonanie. Nie wiedząc za bardzo, co robić, objął Wojtalę ramieniem i przycisnął do siebie.

Nie zdusił w nim żalu, ale czuł, że tak trzeba. W końcu, co innego mógł zrobić?


o autorze:

Piotr Bojarski - dwukrotny laureat nagrody Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Jego powieść „Juni” wygrała konkurs literacki na najlepszą powieść o Poznaniu, zorganizowany przez Wydawnictwo Miejskie Posnania i Voyager Club. Jest autorem powieści kryminalnych „Ściema” i „Biegacz”, a także reportaży historycznych „Cztery twarze Prusaka”, „Poznaniacy przeciwko swastyce” i „Przebudzeni”.

Prowadzi kurs prozatorski w Maszynie do Pisania,przejdź na stronę kursu >>

źródło: materiały prasowe wydawnictwa