#

Siedem śmierci Evelyn Hardcastle

Stuart Turton

O jedenastej wieczorem Evelyn Hardcastle zostanie zamordowana Masz osiem dni i osiem wcieleń Pozwolimy ci odejść pod warunkiem, że odkryjesz, kto jest zabójcą Zrozumiano? W TAKIM RAZIE ZACZYNAMY…​

KSIĄŻKA NAGRODZONA COSTA FIRST NOVEL AWARD

JEDNA Z 20 KSIĄŻEK, KTÓRE TRZEBA PRZECZYTAĆ według Stylist Magazine

JEDNA Z 10 KSIĄŻEK, PO KTÓRE ABSOLUTNIE TRZEBA SIĘGNĄĆ według Harper’s Bazaar i Marie Claire



Debiutant, Stuart Turton, łączy ograne motywy literackie, tworząc zupełnie nową, wyjątkowo oryginalną i drobiazgowo przemyślaną powieściową całość. Zgodnie z klasycznym wzorcem mamy tu zagadkę zbrodni popełnionej w luksusowej wiejskiej posiadłości. Są lata 20. XX wieku, ale od samego początku jest jasne, że nie ma tu miejsca dla trącącego myszką Herculesa Poirot…

„Na dzisiejszym balu ktoś zostanie zabity. Ale ponieważ właściwie nie będzie to morderstwo, sprawca nie zostanie złapany. Rozwiąż tę zagadkę, a wskażę ci drogę do wyjścia z matni."

Wesoła zabawa kończy się tragedią. Gdy nad głowami gości eksplodują fajerwerki, Evelyn Hardcastle, piękna i młoda córka państwa domu, zostaje zamordowana. Biedna Evelyn umrze jednak więcej niż raz. Dopóki Aiden – jeden z gości zaproszonych na przyjęcie – nie rozwikła zagadki jej tajemniczej śmierci, ten straszny dzień będzie powtarzał się wciąż od nowa. Za każdym razem zakończy go brzemienny w skutki wystrzał z pistoletu. Jedyną szansą na wydostanie się z pułapki czasu jest wskazanie zabójcy. Ale za każdym razem, gdy nastaje nowy dzień, Aiden budzi się w ciele innego gościa. A komuś bardzo zależy, by na zawsze pozostał w Blackheath...


"Błyskotliwie inteligenta powieść pełna ironii i czarnego humoru. Gdy atmosfera się zagęszcza, a zagadki piętrzą w oszałamiającym tempie Stuart Turton osiąga szczyty literackiej maestrii!. "

Prawa do adaptacji telewizyjnej książki wykupiła firma producencka House Productions.


Media o książce:

Gdyby Agatha Christie i Terry Pratchett wzięli LSD i uprawiali sex, Siedem śmierci Evelyn Hardcastle byłoby ich książkowym dzieckiem spłodzonym na pokwasowym tripie. Tragikomiczna, niebywale zawiła, z całą gromadą dziwacznych postaci. To zagadka zamkniętego pokoju jakiej jeszcze nie było.

Sarah Pinborough

Zdumiewające... jak wielką przyjemnością może być oddanie się lekturze, towarzyszenie bohaterom w ich przygodach – odkryciach i rozczarowaniach, które spotykają ich na każdym kroku, gdy próbują wydostać się z krętego labiryntu mnożących się zagadek. Rewelacyjne zakończenie nie ustępuje w niczym pokazowi fajerwerków, który jest kulminacją niesławnego wieczoru u Hardcastle’ów

Guardian

Całkiem jakby Agatha Christie napisała scenariusz do odcinka Czarnego lustra. Niezwykle oryginalnie skonstruowana i porywająca powieść pełna niespodziewanych zwrotów akcji.

Glasgow Herald

Szalone połączenie klasycznego kryminału w stylu Agathy Christie z serialem Zagubiony w czasie i niezapomnianym Dniem świstaka. Zjem swój kapelusz jeśli wkrótce nie powstanie wersja filmowa!

Sunday Express

NASZA RECENZJA

WYWIAD Z AUTOREM

o autorze:


Stuart Turton jest dziennikarzem piszącym o podróżach. Pracował jako wolny strzelec w Szanghaju i Dubaju. Siedem śmierci Evelyn Hardcastle jest jego debiutancką powieścią. Po jej wydaniu napisał kilka opowiadań, które doceniono w lokalnych konkursach literackich. Mieszka z żoną w zachodnim Londynie. Jeśli właśnie nie marszczy czoła, łatając dziury w jakieś nowej fabule, zapewne wspina się, nurkuje, świetnie się bawi lub zaginął w głuszy na jakimś odległym lądzie. Niewątpliwie co najmniej trzy z tych rzeczy robi dokładnie w tym samym czasie.


FRAGMENT DO POCZYTANIA:

1

Dzień pierwszy

Między kolejnymi krokami zapominam wszystko.

– Anno! – krzyczę i zaskoczony zamykam usta.

W głowie mam pustkę. Nie wiem, kim jest Anna ani po co ją wołam. Nie wiem nawet, jak się tu znalazłem. Stoję w lesie, osłania­jąc oczy przed drobnym deszczem. Serce mi łomocze, nogi dygoczą i cuchnę potem. Pewnie biegłem, ale nie pamiętam dlaczego.

– Jak to… – urywam na widok własnych dłoni. Są kościste, brzydkie. Dłonie kogoś obcego. W ogóle ich nie poznaję.

Czując pierwszy przypływ paniki, staram się wygrzebać z pamię­ci coś o sobie: nazwisko krewnego, adres, wiek, cokolwiek, ale nic mi się nie przypomina. Nie mam choćby imienia. Nawet wspomnienie sprzed kilku sekund znika bez śladu.

Czuję ucisk w gardle, mój oddech staje się szybszy i głośniejszy. Las zaczyna mi wirować w oczach, poznaczony czarnymi kropkami.

Spokojnie.

– Nie mogę oddychać – udaje mi się wykrztusić. Krew huczy mi w uszach i osuwam się na ziemię, wbijając w nią palce.

Możesz oddychać, musisz się tylko uspokoić.

Beznamiętny, autorytatywny ton tego wewnętrznego głosu przy­nosi ulgę.

Zamknij oczy, posłuchaj lasu. Weź się w garść.

Posłusznie zaciskam powieki, słyszę jednak tylko swoje paniczne rzężenie. Przez długą chwilę zagłusza wszystkie inne dźwięki, ale po­woli, bardzo powoli udaje mi się wydrążyć dziurę w otaczającym mnie murze przerażenia i wpuścić przez nią inne odgłosy. Szmer kropli deszczu spadających na liście, szelest kołyszących się gałęzi. Gdzieś po prawej płynie strumyk, z drzew z trzepotem skrzydeł podrywają się do lotu wrony. Coś pomyka w zaroślach, słychać miękki tupot króli­czych łapek, blisko, na wyciągnięcie ręki. Cierpliwie, jedno po drugim, łączę ze sobą te nowe wspomnienia, by w końcu uzbierać pięć minut przeszłości, których mogę się uchwycić. Wystarczy, by powstrzymać panikę, przynajmniej na razie.

Niezgrabnie dźwigam się na nogi i zdumiewa mnie mój wzrost; dziwię się, z jakiej wysokości spoglądam na ziemię. Lekko się chwie­ję, otrzepuję spodnie z mokrych liści i po raz pierwszy uświadamiam sobie, że mam na sobie smoking i koszulę poplamioną błotem i czer­wonym winem. Musiałem być na jakimś przyjęciu. Mam puste kie­szenie i jestem bez płaszcza, nie mogłem więc wywędrować za daleko. Pocieszająca myśl.

Światło wskazuje na to, że jest ranek, czyli prawdopodobnie błą­kałem się tu przez całą noc. Nikt się tak nie stroi, żeby spędzić wieczór samotnie, a to oznacza, że ktoś musiał zauważyć moje zniknięcie. Za tymi drzewami na pewno jest jakiś dom, gdzie chyba już wszczęto alarm i ruszają na poszukiwania. Prześlizguję się wzrokiem po gęstwi­nie, jak gdybym się spodziewał, że spomiędzy liści wyłonią się moi przyjaciele, poklepią mnie po ramieniu i sypiąc delikatnymi żarcika­mi, odprowadzą do domu; ale marzenia nie pokażą mi drogi wyjścia z lasu, a nie mogę włóczyć się po nim, licząc na ratunek. Drżę i szczę­kam zębami. Muszę się ruszyć, choćby po to, żeby się ogrzać. Widzę tylko drzewa. Nie mam pojęcia, czy idę w stronę, z której nadejdzie pomoc, czy w przeciwną, i zapuszczam się jeszcze dalej w las.

Nie wiedząc, co począć, wracam do ostatniej sprawy zaprzątającej uwagę człowieka, którym byłem.

– Anno!

Kimkolwiek jest ta kobieta, nie ulega wątpliwości, że to z jej po­wodu znalazłem się w lesie, ale nie potrafię jej sobie wyobrazić. Może jest moją żoną albo córką? Nie wydaje mi się, mimo to wyczuwam w tym imieniu jakąś siłę przyciągania. Jak gdyby próbowało zaprowadzić dokądś moje myśli.

– Anno! – wołam bardziej z rozpaczą niż z nadzieją.

– Na pomoc! – odpowiada mi krzyk kobiety.

Szukam głosu, obracając się w koło, aż kręci mi się w głowie, w końcu między drzewami w oddali dostrzegam sylwetkę kobiety w czarnej sukni, która biegnie co sił w nogach. Po kilku sekundach widzę przedzierającego się przez gęstwinę jej prześladowcę.

– Halo, stać! – wołam, ale mój głos jest znużony i słaby; ginie stratowany ich nogami.

Szok mnie paraliżuje i zanim udaje mi się ruszyć w pogoń, nie­mal tracę tych dwoje z oczu. Gnam z szybkością, o jaką nie podejrze­wałem obolałego ciała. Mimo niezwykłego pośpiechu cały czas mnie wyprzedzają.

Pot ścieka mi z czoła, nogi, które już były słabe, stają się coraz cięższe, aż wreszcie odmawiają posłuszeństwa i jak długi padam w błoto. Gramolę się przez liście i podnoszę w tej samej chwili, gdy rozlega się przerażony krzyk kobiety. Wypełnia las i nagle milknie, przerwany strzałem z broni.

– Anno! – krzyczę z rozpaczą. – Anno!

Odpowiada mi cisza i zamierające echo huku wystrzału.

Trzydzieści sekund. Tyle właśnie się wahałem, gdy ją zauważy­łem, i tyle drogi dzieliło mnie od niej, kiedy została zamordowana. Pół minuty niezdecydowania, trzydzieści sekund, które wystarczyły, by ją stracić.

U moich stóp leży spora gałąź. Podnoszę ją i na próbę biorę za­mach, dodając sobie otuchy jej ciężarem i dotykiem szorstkiej kory. Na niewiele mi się zda przeciwko człowiekowi uzbrojonemu w pi­stolet, ale lepsze to, niż chodzić po lesie z pustymi rękami. Ciągle dy­szę, ciągle drżę po wyczerpującym biegu, ale wyrzuty sumienia pchają mnie w stronę, z której dobiegł krzyk Anny. Uważając, żeby nie robić za dużo hałasu, odsuwam wiszące nisko gałęzie i szukam tego, czego tak naprawdę nie chcę zobaczyć.

Z lewej dobiega trzask suchych gałązek.

Wstrzymuję oddech i nasłuchuję.

Znowu ten dźwięk – liście i gałęzie chrzęszczą pod stopami ko­goś, kto podchodzi do mnie z tyłu.

Krew ścina mi się w żyłach i kamienieję. Boję się obejrzeć przez ramię.

Chrzęst jest coraz bliżej, tuż za plecami słyszę płytki oddech. Miękną mi nogi, gałąź wypada z rąk.

Zmówiłbym modlitwę, nie pamiętam jednak słów.

Moją szyję oblewa ciepło oddechu. Czuję zapach alkoholu i pa­pierosów, woń niemytego ciała.

– Na wschód – chrypi mężczyzna, wsuwając mi do kieszeni coś ciężkiego.

Oddala się, jego kroki cichną w głębi lasu, a ja opadam na ziemię i przyciskam do niej czoło, wdychając zapach mokrych liści i zgnili­zny. Po policzkach płyną mi łzy.

Żałosne uczucie ulgi, nędzne tchórzostwo. Nie umiałem nawet spojrzeć prześladowcy w oczy. Co ze mnie za mężczyzna?

Mija kilka minut, zanim strach słabnie na tyle, że mogę ruszyć dalej, ale nawet wtedy muszę się oprzeć o pobliskie drzewo, by odpo­cząć. W kieszeni kołysze się prezent od mordercy, więc mimo obaw, co tam znajdę, zanurzam w niej dłoń i wyjmuję srebrny kompas.

– O! – mówię zdziwiony.

Szkło jest pęknięte, metal porysowany, a na spodzie widzę wygra­werowane inicjały SB. Nie wiem, co oznaczają, lecz polecenie zabójcy było jasne. Mam z niego skorzystać, żeby iść na wschód.

Z poczuciem winy patrzę na las. Ciało Anny jest pewnie nieda­leko, boję się jednak reakcji mordercy, gdybym je odnalazł. Może żyję właśnie dlatego, że nie podszedłem bliżej. Naprawdę chcę sprawdzić granice jego litości?

Przy założeniu, że to rzeczywiście litość.

Bardzo długo wpatruję się w drgającą igłę kompasu. Niewielu rzeczy jestem już pewien, wiem jednak, że mordercy nie okazują lito­ści. Bez względu na zamiary tego człowieka nie mogę wierzyć w jego rady i nie mogę ich słuchać, ale jeżeli tego nie zrobię… Jeszcze raz rozglądam się po lesie. W każdą stronę wygląda tak samo, bezkresna ściana drzew pod nieprzyjaznym niebem.

Jak bardzo trzeba się zagubić, żeby pozwolić diabłu wskazać sobie drogę do domu?

Uznałem, że właśnie tak, jak ja się zagubiłem.

Odsuwam się od drzewa i kładę kompas na otwartej dłoni. Tęsk­nie wskazuje północ, kieruję się na wschód, na przekór podmuchom zimnego wiatru, który wieje mi w twarz, na przekór całemu światu.

Nadzieja mnie opuściła.

Jestem w czyśćcu i nie wiem nic o grzechach, które mnie tu przy­wiodły.

2

Gdy kierując się wskazaniem kompasu, idę przez las, wiatr wyje, a deszcz, który tymczasem przybrał na sile, siecze przez gałęzie drzew z taką siłą, że krople odbijają się od ziemi do wysokości kostek.

W mroku miga mi jakaś barwna plama, więc ruszam w jej stronę. Widzę czerwoną chustkę przybitą gwoździem do drzewa – pewnie pozostałość po jakiejś zapomnianej dziecięcej zabawie. Szukam na­stępnej i odnajduję ją parę metrów dalej, potem kolejną i jeszcze jedną. Zmierzając chwiejnym krokiem od jednej do drugiej, w końcu docie­ram na skraj ciemnego lasu, gdzie zza drzew ukazuje się rozłożysta rezydencja w stylu georgiańskim ze spowitą bluszczem ceglaną fasa­dą. Dom wygląda na opuszczony. Długi, wysypany żwirem podjazd prowadzący do drzwi wejściowych zarastają chwasty, prostokątnym trawnikom po obu stronach pozwolono zmienić się w grzęzawisko, a kwiatom zwiędnąć.

Spoglądam w ciemne okna w poszukiwaniu oznak życia i wreszcie dostrzegam nikłe światło na pierwszym piętrze. Powinienem poczuć ulgę, mimo to ciągle się waham. Mam wrażenie, jakbym natknął się na pogrążone we śnie stworzenie, a to niepewne światełko jest bijącym ser­cem nieruchomej i groźnej bestii. Po co morderca dawałby mi kompas, jeśli nie po to, by zaprowadzić mnie w paszczę jeszcze większego zła?

Myśl o Annie zmusza mnie do zrobienia pierwszego kroku. Straciła życie z powodu trzydziestu sekund mojego niezdecydowa­nia, a teraz znowu jestem w rozterce. Opanowuję nerwy, ocieram z oczu krople deszczu i przecinam trawnik, by wejść po kruszą­cych się schodkach. Tłukę w drewno drzwi z dziecinną wściekło­ścią, trwoniąc na to resztki sił. W lesie zdarzyło się coś strasznego i sprawcy można jeszcze wymierzyć karę, jeżeli tylko uda mi się obu­dzić mieszkańców domu.

Niestety, to mi się nie udaje.

Chociaż słabnę od walenia w drzwi, nikt ich nie otwiera.

Osłaniając dłońmi oczy, przyciskam nos do wysokich okien po obu stronach, ale witrażowe szybki są lepkie od brudu i widać przez nie tylko niewyraźne żółtawe plamy. Uderzam w nie otwartą dłonią, po czym odsuwam się od frontu, by znaleźć inne wejście. Wtedy do­strzegam sznur dzwonka, właściwie zardzewiały łańcuszek wplątany w bluszcz. Wydobywam go z pnącza i zaczynam szarpać, aż wreszcie za oknami coś się porusza.

Drzwi otwiera mi zaspany jegomość o tak niezwykłym wyglą­dzie, że przez chwilę po prostu stoimy i gapimy się na siebie. Jest niski, zgięty i pomarszczony od ognia, który oszpecił mu połowę twarzy. Zdecydowanie za duża piżama wisi na chuderlawej sylwetce jak na wieszaku, zgarbione ramiona okrywa znoszony brązowy szlafrok. Pra­wie nie przypomina człowieka, raczej zagubiony w meandrach ewolu­cji relikt jakiegoś dawniejszego gatunku.

– Och, dzięki Bogu, potrzebuję pana pomocy – mówię, kiedy dochodzę do siebie.

Patrzy na mnie z szeroko otwartymi ustami.

– Ma pan telefon? – próbuję dalej. – Musimy zawiadomić władze.

Cisza.

– Człowieku, nie stój jak kołek! – krzyczę i potrząsam nim, po czym odtrącam go na bok i wpadam do holu. Kiedy rozglądam się po pomieszczeniu, szczęka mi opada. Każda powierzchnia lśni, w szachownicy marmurowej posadzki odbija się kryształowy żyrandol z dziesiątkami świeczek. Na ścianach wiszą lustra w ramach, po sze­rokich schodach ze zdobioną balustradą, które prowadzą na galerię, spływa wąski czerwony dywan jak struga krwi ubitego zwierzęcia.

W głębi domu trzaskają drzwi i pojawia się kilka osób ze służby z naręczami różowych i fioletowych kwiatów, których zapach tłumi woń gorącego wosku. Na widok zdyszanej zmory przy wejściu rozmo­wy milkną. Jedno po drugim spoglądają w moją stronę i wstrzymują oddech. Po chwili jedynym dźwiękiem w holu jest odgłos kropli wody spadających na czyściutką posadzkę.

Kap.

Kap.

Kap.

– Sebastian?

Po schodach, skacząc po dwa stopnie, zbiega przystojny blondyn w swetrze do gry w krykieta i lnianych spodniach. Z wyglądu ma ponad pięćdziesiąt lat, lecz nie mam przed sobą zmęczonego wiekiem człowieka – raczej nieco wymiętego dekadenta. Z rękami w kiesze­niach rusza prosto w moim kierunku przez grupkę milczących służą­cych, którzy usuwają mu się z drogi. Wątpię, czy w ogóle ich zauważa, bo całą uwagę skupia na mnie.

– Mój drogi, cóż ci się stało? – pyta, spoglądając na mnie z troską.

– Trzeba sprowadzić policję – mówię i chwytam go za przedra­mię. – Anna została zamordowana.

Podnosi się szmer przejętych szeptów.

Blondyn unosi brwi i obrzuca przelotnym spojrzeniem służbę, która podeszła o krok bliżej.

– Anna? – powtarza przyciszonym głosem.

– Tak. Ktoś ją gonił.

– Kto?

– Jakaś postać w czerni, musimy wezwać policję!

– Niebawem, niebawem, najpierw chodźmy do twojego poko­ju – uspokaja mnie i prowadzi w stronę schodów.

Nie wiem, czy to panujące w domu ciepło, czy ulga na widok przyjaznej twarzy, ale nagle ogarnia mnie słabość i muszę się przy­trzymać poręczy, żeby nie potknąć się o stopnie.

Na górze wita nas szafkowy zegar z zardzewiałym werkiem i wa­hadłem pokrytym kurzem odmierzonych sekund. Jest później, niż są­dziłem, prawie wpół do jedenastej.

Korytarze po obu stronach prowadzą do przeciwległych skrzydeł domu, ale ten do wschodniego skrzydła zasłania aksamitna kotara, prowizorycznie przybita do sufitu, z przypiętą do materiału małą ta­bliczką, która informuje, że w tej części domu trwa „remont”.

Chcę zrzucić z siebie ciężar okropnych przeżyć poranka i jeszcze raz próbuję mówić o Annie, ale mój samarytanin ucisza mnie konspi­racyjnym ruchem głowy.

– Ta przeklęta służba w pół minuty rozniesie twoje słowa po ca­łym domu – wyjaśnia, zniżając głos tak bardzo, że niemal ściele się na podłodze. – Lepiej będzie, jeśli porozmawiamy na osobności.

Jest może metr ode mnie, ale z trudem udaje mi się iść w linii prostej, a co dopiero dotrzymać mu kroku.

– Mój drogi, wyglądasz strasznie – mówi, zauważywszy, że zo­staję z tyłu.

Podtrzymuje mnie pod ramię i kładzie mi dłoń na plecach, lekko naciskając palcami kręgosłup. W tym prostym geście wyczuwam po­śpiech, z którym prowadzi mnie ciemnym korytarzem z sypialniami po obu stronach, gdzie pokojówki ścierają kurz. Ściany chyba niedaw­no odmalowano, bo od oparów farby oczy zachodzą mi łzami, a dalej pojawiają się kolejne dowody pospiesznego odnawiania wnętrza. Pod­łogę przykrywają różnobarwne dywaniki, które mają stłumić skrzy­pienie desek. Fotele ustawiono w taki sposób, aby zasłaniały pęknięcia na ścianach, a obrazy i porcelanowe wazony mają odciągnąć uwagę od sypiących się gzymsów. Próby zamaskowania takich uszkodzeń wyda­ją się daremne. Udekorowano ruinę.

– A oto i twoja sypialnia, prawda? – odzywa się mój towarzysz, otwierając drzwi prawie na końcu korytarza.

Na twarzy czuję uderzenie zimnego powietrza, które odrobi­nę mnie ożywia, ale mój opiekun natychmiast idzie zasunąć okno. Wchodzę za nim do ładnego pokoju, gdzie pośrodku stoi łoże z iście królewskim, choć nieco obwisłym baldachimem i wytartymi, hafto­wanymi w ptaki zasłonami, które rozchodzą się, a raczej rozfruwają w szwach. Po lewej część pomieszczenia jest oddzielona składanym parawanem; przez szczeliny między jego skrzydłami dostrzegam me­talową wannę. Reszta umeblowania prezentuje się skromnie – stolik nocny i duża szafa pod oknem, jedno i drugie odrapane i wyblakłe. Chyba jedynym osobistym przedmiotem jest leżąca na stoliku Biblia ze sfatygowaną okładką i pozaginanymi rogami.

Podczas gdy mój samarytanin mocuje się z opornym oknem, pod­chodzę i staję obok niego; widok na moment sprawia, że zapominam o wszystkim innym. Otacza nas gęsty las, którego zielonego okapu nie przerywa żadna droga ani wioska. Bez kompasu, bez uprzejmości mordercy, nigdy nie odnalazłbym tego domu, mimo to nie mogę się pozbyć wrażenia, że zostałem zwabiony w pułapkę. Bo czy zabiłby Annę, a mnie oszczędził, gdyby nie krył się za tym jakiś większy plan? Czego ten drań ode mnie chce, czego nie mógł uzyskać w lesie?

Mój towarzysz w końcu zatrzaskuje okno i wskazuje fotel przy przygaszonym kominku, a potem, podając mi czysty biały ręcznik z szafy, przysiada na skraju łóżka i zakłada nogę na nogę.

– Zacznij od początku, stary – proponuje.

– Nie ma czasu – mówię i zaciskam palce na poręczy fotela. – Później odpowiem na wszystkie pytania, ale najpierw trzeba wezwać policję i przeszukać ten las! Grasuje tam szaleniec.

Prześlizguje się wzrokiem po mnie, jak gdyby rozwiązanie zagad­ki kryło się w fałdach mojego brudnego ubrania.

– Niestety, nie możemy nikogo wezwać, nie ma tu telefonu – wyjaśnia, pocierając szyję. – Można jednak przeszukać las i wysłać służącego do wioski, gdybyśmy coś znaleźli. Ile potrzebujesz czasu, żeby się przebrać? Będziesz musiał nam pokazać, gdzie to się stało.

– No… – bąkam, wykręcając ręcznik – trudno mi powiedzieć, byłem zdezorientowany.

– W takim razie skupmy się na opisie – odpowiada i podciąga nogawkę, odsłaniając szarą skarpetę. – Jak wyglądał morderca?

– Nie widziałem jego twarzy, miał na sobie gruby czarny płaszcz.

– A ta Anna?

– Też była ubrana na czarno – mówię i czuję, jak gorąco oblewa mi policzki, bo uświadamiam sobie, że na tym kończy się mój zasób informacji. – Właściwie… znam tylko jej imię.

– Przepraszam, Sebastianie, przypuszczałem, że to twoja zna­joma.

– N… nie – jąkam. – To znaczy… być może. Nie jestem pewien.

Mój opiekun opuszcza ręce i pochyla się ze zmieszanym uśmie­chem.

– Chyba czegoś nie rozumiem. Jak możesz znać jej imię, ale nie być pewnym…

– Bo straciłem pamięć, do cholery! – przerywam mu i to wyzna­nie pada między nami z hukiem jak kamień. – Nie pamiętam, jak sam się nazywam, a co dopiero moi znajomi.

Jego oczy zasnuwa cień powątpiewania. Trudno mu się dziwić; nawet w moich uszach brzmi to niedorzecznie.

– Moja pamięć nie potrafi skojarzyć niczego z tym, co widzia­łem – ciągnę uparcie, czepiając się strzępów własnej wiarygodności. – Zobaczyłem kobietę, którą ktoś gonił, potem usłyszałem jej krzyk, który został uciszony strzałem z pistoletu. Musimy przeszukać las!

– Ach, tak. – Waha się, strzepując jakiś pyłek z nogawki. Jego następne słowa to starannie przemyślana oferta, którą przedstawia mi z wielką uwagą i ostrożnością:

– A czy nie jest prawdopodobne, że widziałeś dwoje kochanków? Może po prostu bawili się w lesie? A ten dźwięk mógł być trzaskiem łamanej gałęzi… albo wystrzałem z pistoletu startowego.

– Nie, nie, ona wzywała pomocy, bała się – zaprzeczam gwałtow­nie i podrywam się z fotela; ręcznik spada na podłogę.

– Oczywiście, oczywiście – uspokaja mnie blondyn, przyglądając się, jak chodzę po pokoju. – Naprawdę ci wierzę, mój drogi, ale policja jest w takich sprawach szalenie precyzyjna i uwielbia robić głupców z wyżej postawionych ludzi.

Patrzę na niego bezradnie i tonę w morzu banałów.

– Jej morderca dał mi to. – Przypominam sobie o kompasie i błyskawicznie wyjmuję go z kieszeni. Jest zabłocony, więc muszę go przetrzeć rękawem. – Z tyłu są litery. – Wskazuję je drżącym palcem.

Metodycznie ogląda kompas z każdej strony spod przymrużo­nych powiek.

– SB – odczytuje powoli i unosi wzrok.

– Tak!

– Sebastian Bell. – Przez chwilę stara się ocenić, do jakiego stop­nia jestem zdezorientowany. – Tak się nazywasz, Sebastianie. To twoje inicjały. I twój kompas.

Otwieram i zamykam usta, lecz nie wydają żadnego dźwięku.

– Musiałem go zgubić – odzywam się w końcu. – Pewnie mor­derca go znalazł.

– Być może – przytakuje.

Obezwładnia mnie jego życzliwość. Uważa mnie za kogoś nie­spełna rozumu, pijanego głupca, który spędził noc w lesie, a po po­wrocie bredzi. Mimo to, zamiast wpaść w gniew, lituje się nade mną. Właśnie to jest najgorsze. Gniew to coś konkretnego, ma swoją wagę.

Można się na niego rzucić z pięściami. A litość jest jak mgła, w której łatwo się zgubić.

Z powrotem siadam w fotelu, ukrywam twarz w dłoniach. W le­sie grasuje morderca, a ja nie potrafię przekonać tego człowieka, że grozi nam niebezpieczeństwo.

Morderca, który pokazał ci drogę do domu?

– Wiem, co widziałem – mówię.

Nie wiesz nawet, kim jesteś.

– Na pewno – odpowiada mój towarzysz, opacznie rozumiejąc sens mojego protestu.

Patrzę w przestrzeń i myślę tylko o kobiecie o imieniu Anna, która leży w lesie martwa.

– Wiesz co, odpocznij tu – radzi mi, wstając. – Spytam w domu, sprawdzę, czy kogoś nie brakuje. Może dzięki temu coś się wyjaśni.

Mówi pojednawczym, ale rzeczowym tonem. Choć jest dla mnie miły, nie mogę liczyć na to, że cokolwiek zdziała; zbyt duże ma wąt­pliwości co do moich słów. Gdy tylko zamkną się za nim drzwi, bez przekonania rzuci służbie parę pytań, a tymczasem Anna dalej będzie leżała opuszczona.

– Widziałem, jak zamordowano kobietę – mówię, dźwigając się z trudem na nogi. – Kobietę, której powinienem pomóc, i jeżeli będę musiał przeszukać cały las kawałek po kawałku, żeby to udowodnić, jestem gotowy to zrobić.

Przez sekundę patrzy mi w oczy i wobec mojej niezachwianej pewności jego sceptycyzm słabnie.

– Od czego zaczniesz? – pyta. – Ten las ma tysiące akrów i cho­ciaż nie wątpię w twoje dobre intencje, ledwie wszedłeś po schodach. Nie wiem, kim jest ta Anna, ale już nie żyje, a jej morderca uciekł. Daj mi godzinę, żebym zebrał grupę poszukiwawczą i wypytał ludzi. Ktoś w tym domu musi wiedzieć, kim ona jest i dokąd poszła. Znajdziemy ją, obiecuję, ale trzeba to zrobić we właściwy sposób.

Ściska mnie za ramię.

– Zrobisz to dla mnie? Proszę o jedną godzinę.

Mam sprzeciw na końcu języka, ale on ma rację. Muszę odpo­cząć, odzyskać siły i mimo że z powodu śmierci Anny dręczą mnie wyrzuty sumienia, nie chcę samotnie tropić w lesie zabójcy. Przecież ledwie się stamtąd dowlokłem.

Poddaję się potulnym skinieniem głowy.

– Dziękuję, Sebastianie – mówi. – Kąpiel jest gotowa. Powinie­neś się umyć. Poślę po lekarza i poproszę pokojowego, żeby przyniósł ci jakieś ubranie. Odpocznij trochę, spotkamy się na lunchu w salonie.

Zanim wyjdzie, powinienem zapytać, gdzie to jest, mam taki za­miar, ale niecierpliwię się; chcę, by wreszcie poszedł wypytać służbę, żebyśmy mogli zacząć poszukiwania. Tylko jedna rzecz wydaje mi się ważna i kiedy znajduję odpowiednie słowa, blondyn stoi już w otwar­tych drzwiach.

– Czy mam w tym domu jakąś rodzinę? – pytam. – Kogoś, kto się o mnie martwi?

Spogląda na mnie przez ramię z mieszaniną nieufności i współ­czucia.

– Jesteś kawalerem, stary. Nie masz żadnej rodziny oprócz jakiejś zbzikowanej ciotki, która trzyma łapę na twoim majątku. Oczywiście masz przyjaciół, między innymi mnie, ale o tej Annie nigdy mi nie wspominałeś. Prawdę mówiąc, aż do dzisiaj nigdy nie słyszałem, żebyś w ogóle wymawiał to imię.

Zakłopotany odwraca się plecami i znika w zimnym korytarzu, zostawiając mnie z moim rozczarowaniem i wątłym ogniem w ko­minku, który migocze niepewnie, kiedy za mężczyzną zamykają się drzwi.


źródło: materiały prasowe wydawnictwa