#

Wyspa Camino

John Grisham

Białe kruki, niepozorni antykwariusze i niebanalna historia kryminalna! Świat książek może być o wiele bardziej mroczny i niebezpieczny, niż ci się wydaje…

Księgarnia, szelest przewracanych kartek, usypiająca atmosfera… Nudno, prawda? A co, jeżeli ten spokojny, pokryty kurzem świat ma drugie oblicze? Pełne złodziei, handlarzy trefnymi białymi krukami, romansów, zdrad i spisków..? Zaczyna się od skoku. Udanego – przestępcy kradną z biblioteki Uniwersytetu Princeton manuskrypty.

Dziwna kradzież? Niekoniecznie. To skarb – zostały ubezpieczone na 25 milionów dolarów…

Czy cokolwiek może łączyć ten brawurowy skok z niepozornym Bruce’em Cable’em, który prowadzi księgarnię w sennym miasteczku Santa Rosa na wyspie Camino? Niewielu ludzi wie, że Bruce prawdziwe pieniądze zarabia na handlu białymi krukami. Być może dowie się tego Mercer Mann, młoda pisarka z problemami finansowymi, która zostaje wynajęta przez tajemniczą kobietę zlecającą jej poznanie sekretów księgarza…

Świetna rozrywka doprawiona niesamowitym tempem akcji!

„The New York Times Book Review”

Urzekająca mieszanka skomplikowanej intrygi kryminalnej i letniego romansu z doskonale poprowadzoną, niejednoznaczną postacia głównego bohatera.

„The Sunday Times”

Autor otwiera przed czytelnikiem mroczne podziemie handlarzy nielegalnymi białymi krukami. Klimat tej książki to połączenie „Kodu da Vinci” z Sherlockiem Holmesem.

„The Times”

Grisham to najlepszy żyjacy autor thrillerów na świecie.

Ken Follett


NASZA RECENZJA

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

SKOK

1

Oszust przywłaszczył sobie tożsamość Nevil­le’a Manchina, autentycznego wykładowcy literatury ame­rykańskiej z Uniwersytetu Portland i przyszłego doktoranta na Uniwersytecie Stanforda. W liście, napisanym na do­skonale podrobionym papierze firmowym, „Magister Man­chin” podał się za początkującego badacza twórczości F. Scotta Fitzgeralda, wybierającego się wkrótce w podróż na Wschodnie Wybrzeże i bardzo chciałby zobaczyć „rękopisy oraz dokumenty” tego wielkiego pisarza. List zaadresowany do doktora Jeffreya Browna, dyrektora sekcji rękopisów Działu Ksiąg Rzadkich i Zbiorów Specjalnych w Bibliotece Firestone’a na Uniwersytecie Princeton, przyszedł wraz z kilkoma innymi. Został skrzętnie zarejestrowany, przeka­zany dalej i w końcu trafił na biurko Eda Folka, młodszego bibliotekarza, którego obowiązkiem – wśród wielu innych monotonnych zadań – było sprawdzanie kompetencji piszą­cych do nich osób. Ed otrzymywał kilka takich listów tygodniowo. Pod wie­loma względami wszystkie były identyczne, choć pisali je zarówno wielbiciele i samozwańczy specjaliści od twórczo­ści Fitzgeralda, jak i – od czasu do czasu – prawdziwi na­ukowcy. W poprzednim roku kalendarzowym Ed sprawdził i wpuścił do biblioteki sto dziewięćdziesiąt osób. Ludzie ci przyjeżdżali z całego świata i pełni pokory wchodzili do bi­blioteki z szeroko otwartymi oczami, jak pielgrzymi do świą­tyni. Pracował na tym stanowisku od trzydziestu czterech lat i przez ten czas widział chyba wszystkie kategorie badaczy i ciekawskich. I wcale ich nie ubywało. F. Scott Fitzgerald nie przestawał fascynować. Ruch w bibliotece był taki sam jak przed trzydziestu laty. Ostatnio jednak Ed zastanawiał się coraz częściej, czy w życiu pisarza zostało coś, nad czym by jeszcze nie ślęczano, czego by dokładnie nie przestudiowa­no i o czym by nie napisano. Pewien uczony powiedział mu niedawno, że do tej pory wydano co najmniej sto książek i opublikowano ponad dziesięć tysięcy artykułów naukowych o Fitzgeraldzie jako człowieku i pisarzu, o jego twórczości i szalonej żonie.

Facet zapił się na śmierć w wieku czterdziestu czterech lat! A co by było, gdyby wciąż pisząc, dożył późnej starości? Ed potrzebowałby asystenta, jednego albo dwóch, a może nawet całego zespołu. Z drugiej strony wiedział jednak, że przedwczesna śmierć jest często kluczem do późniejszego uznania (nie wspominając już o wyższych tantiemach).

Po kilku dniach zajął się w końcu listem od magistra Man­china. Przejrzawszy szybko biblioteczny rejestr, zorientował się, że jest to nowa postać i nowa prośba. Kilku weteranów było w Princeton tyle razy, że po prostu dzwonili do niego i mówili: „Cześć, będę w przyszły wtorek”, przeciwko cze­mu Ed nie protestował. Co innego z Manchinem. Wszedł na stronę internetową Uniwersytetu Portland i tam go znalazł. Licencjat z literatury amerykańskiej na Uniwersytecie Sta­nu Oregon, magisterium na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, od trzech lat wykładowca kontraktowy. Po­czątki brody, prawdopodobnie tymczasowej, wąskie okulary bez oprawek – na zdjęciu wyglądał jak zwyczajny młody, mniej więcej trzydziestopięcioletni, mężczyzna.

W swoim liście prosił o odpowiedź na prywatny adres mailowy, bo – jak twierdził – na służbowy rzadko zagląda. Pewnie dlatego, że jesteś tylko mało ważnym wykładowcą na kontrakcie i nie masz własnego gabinetu, pomyślał Ed. Takie myśli nachodziły go często, choć oczywiście był zbyt doświadczonym profesjonalistą, żeby się nimi dzielić. Na­stępnego dnia z czystej ostrożności wysłał odpowiedź na służbowy adres Manchina, dziękując za list i zapraszając go do Princeton. Spytał także o przybliżoną datę jego wizyty i wyłożył kilka podstawowych zasad obowiązujących gości pragnących obejrzeć zbiór rękopisów i dokumentów F. Scot­ta Fitzgeralda. Było ich tyle, że zasugerował, aby pan magi­ster zapoznał się z nimi na stronie internetowej biblioteki.

Otrzymał automatyczną odpowiedź z informacją, że przez kilka dni Manchin będzie nieosiągalny. Jeden ze wspólników fałszywego wykładowcy spenetrował uniwersytecką sieć komputerową na tyle głęboko, że udało mu się pomajstrować w serwerze wydziału anglistyki; dla wytrawnego hakera to nic trudnego. On i podszywający się pod Manchina oszust natychmiast dowiedzieli się, że biblioteka odpowiedziała.

Trudno, pomyślał Ed i nazajutrz wysłał ten sam list na prywatny adres mailowy pana magistra. Manchin odpowie­dział już niecałą godzinę później, dziękując mu entuzjastycz­nie, zapewniając, że nie może się już doczekać, że dokładnie przestudiował biblioteczną stronę internetową, spędził wiele godzin w cyfrowym archiwum twórczości Fitzgeralda, oraz informując, że od lat jest posiadaczem wielotomowej serii wiernych reprodukcji rękopisów tego autora i że szczególnie interesują go recenzje jego pierwszej powieści, Po tej stronie raju.

Świetnie, pomyślał Ed. Skąd ja to znam? Facet próbował mu zaimponować, zanim się jeszcze zobaczyli, w czym nie było nic niezwykłego.

2

F. Scott Fitzgerald wstąpił na Uniwersytet Princeton je­sienią 1913 roku. Miał wtedy szesnaście lat, marzył o napi­saniu wielkiej amerykańskiej powieści, a nawet zaczął już pisać pierwszą wersję Po tej stronie raju. Cztery lata później rzucił studia, aby zaciągnąć się do wojska i pójść na wojnę, lecz nie zdążył, ponieważ wojna się skończyła. Jego arcy­dzieło, Wielki Gatsby, ukazało się w 1925 roku, lecz zyskało popularność dopiero po śmierci autora. Niemal przez całe życie zawodowe Fitzgerald zmagał się z kłopotami finanso­wymi, a w 1937 roku wyjechał do Hollywood, gdzie pisał kiepskie scenariusze, podupadając na zdrowiu i zaniedbując pracę twórczą. Dwudziestego pierwszego grudnia 1940 roku zmarł na atak serca spowodowany wieloletnim nadużywa­niem alkoholu.

W 1950 roku Scottie, córka i jedyne dziecko Fitzgeral­da, podarowała jego rękopisy, notatki oraz listy – tak zwane „papiery” – Bibliotece Firestone’a należącej do Uniwersy­tetu Princeton. Ponieważ pięć pierwszych powieści napisał ręcznie na szybko niszczejącym tanim papierze, biblioteka stwierdziła, że udostępnianie ich badaczom byłoby niezbyt mądre. Dlatego sporządzono wysokiej jakości faksymile, a oryginały zamknięto w podziemnym skarbcu o starannie kontrolowanym oświetleniu, temperaturze i wilgotności. Po 1950 roku wyjmowano je stamtąd tylko kilka razy.

3

Mężczyzna podający się za magistra Neville’a Manchi­na przyjechał do Princeton pięknego jesiennego dnia na po­czątku października. Skierowano go do Działu Ksiąg Rzad­kich i Zbiorów Specjalnych, gdzie poznał Eda Folka i gdzie ten przekazał go swojemu pomocnikowi, żeby sprawdził i skopiował jego oregońskie prawo jazdy. Prawo jazdy było oczywiście fałszywką, lecz fałszywką doskonałą. Fałszerz i jednocześnie haker, ten sam, który majstrował przy serwerze wydziału anglistyki, miał za sobą przeszkolenie w CIA i długą karierę w mrocznym świecie prywatnego szpiegostwa. Złamanie zabezpieczeń uniwersyteckiej sieci internetowej nie stanowiło dla niego większego problemu.

Magister Manchin został następnie sfotografowany, po czym wydano mu identyfikator, który miał stale nosić na wi­doku. Pomocnik bibliotekarza zaprowadził go na pierwsze piętro gmachu, do dużej sali, gdzie stały dwa długie stoły, a pod ścianami rzędy stalowych szafek z zamkniętymi szufla­dami. Manchin wypatrzył co najmniej cztery kamery w ką­tach pod sufitem – cztery, które miały być widoczne. Podej­rzewał, że są tam i inne, dobrze ukryte. Próbował wdać się w pogawędkę z towarzyszącym mu opiekunem, lecz ten nie należał do zbyt rozmownych. Kiedy Manchin zapytał żar­tem, czy mógłby obejrzeć oryginalny rękopis Po tej stronie raju, pomocnik bibliotekarza uśmiechnął się z wyższością i odparł, że to niemożliwe.

– A pan? – spytał Manchin. – Widział pan oryginały?

– Tylko raz.

Czekał chwilę na ciąg dalszy, lecz go nie było.

– Przy jakiej okazji?

– Pewien słynny naukowiec chciał je zobaczyć – wyja­śnił tamten. – Zeszliśmy z nim do skarbca, ale ich nie doty­kał. Może to robić tylko główny bibliotekarz i tylko w spe­cjalnych rękawiczkach.

– Naturalnie. Cóż, zatem bierzmy się do roboty.

Pomocnik otworzył dwie wielkie szuflady opatrzone napi­sem Po tej stronie raju, w których leżały duże, grube notesy.

– W tych są pierwsze recenzje – powiedział. – Mamy też wiele późniejszych.

– Świetnie.

Manchin uśmiechnął się i gotów rzucić się na wszystko, co położą mu na stole, otworzył teczkę i wyjął notatnik. Był tak pochłonięty pracą, że pół godziny później pracownik bi­blioteki zostawił go samego i zniknął. Ze względu na obec­ność kamer oszust ani razu nie podniósł wzroku. W końcu musiał wyjść do toalety i zabłądził. Źle skręcił raz, źle skrę­cił po raz drugi i unikając kontaktu z osobami przebywający­mi w tym samym dziale, ostrożnie zwiedził okolicę. Wszę­dzie były kamery. Wątpił, czy ktoś obserwuje go na żywo, jednak w razie potrzeby ochrona zawsze mogła sięgnąć po taśmy. Znalazł windę, minął ją i pobliskimi schodami zszedł do sutereny, gdzie było jak na parterze. Schody prowadzi­ły jeszcze niżej i kończyły się na poziomie S2 (Suterena 2) wielkimi, grubymi drzwiami z napisem Otwierać tylko w na­głych wypadkach, namalowanym dużymi, grubymi literami. Obok był panel z klawiaturą i kolejny napis, który ostrzegał, że w razie próby nieautoryzowanego otwarcia drzwi włączy się alarm. Manchina obserwowały dwie kamery.

Wycofał się i wrócił na górę. Kiedy wszedł do sali ze sto­łami, czekał już na niego pomocnik bibliotekarza.

– Wszystko w porządku, panie magistrze?

– Tak, tak – odparł oszust. – Tylko chyba coś mi zaszko­dziło. Mam nadzieję, że to nie jakiś wirus.

Bibliotekarz natychmiast wyszedł, a Manchin spędził cały dzień na przekopywaniu się przez materiały ze stalowych szuflad i czytaniu starych recenzji, które zupełnie go nie interesowały. Kilka razy wychodził z sali, żeby pomysz­kować, rozejrzeć się, pomierzyć i zapamiętać jak najwięcej szczegółów.

4

Wrócił do Princeton trzy tygodnie później i nie udawał już wykładowcy. Ogolony i przefarbowany na piaskowy blond, był w sztucznych okularach w czerwonych oprawkach i miał fałszywą legitymację studencką ze zdjęciem. Gdyby ktoś go spytał – czego raczej nie przewidywał – odpowiedziałby, że robi studia magisterskie w Iowa. Tak naprawdę miał na imię Mark i – jeśli można tak powiedzieć – był zawodowym zło­dziejem, ekspertem od skoków szybkich i misternie zaplano­wanych, specjalistą od kradzieży kosztownych dzieł sztuki i rzadkich artefaktów, które odsprzedawał pogrążonym w rozpaczy właścicielom. Należał do pięcioosobowego gangu Denny’ego, byłego komandosa, który po tym, jak wyrzuco­no go z wojska, zszedł na drogę przestępstwa. Ani on, ani Denny nie byli jak dotąd notowani, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych członków gangu. Trey miał na koncie dwa wyroki i dwie ucieczki, ostatnią przed rokiem, z wię­zienia federalnego w Ohio. To właśnie tam poznał Jerry’ego, drobnego złodziejaszka dzieł sztuki, przebywającego obec­nie na zwolnieniu warunkowym. O rękopisach Fitzgeralda wspomniał Jerry’emu inny złodziej, odsiadujący długi wyrok kumpel spod celi.

Układ był doskonały. Tylko pięć rękopisów, wszystkie w jednym miejscu. I wszystkie bezcenne dla Princeton.

Piąty członek gangu wolał pracować w domu. Ahmed był hakerem, fałszerzem i twórcą wszelkich iluzji, lecz nie miał odwagi nosić broni. Pracował w suterenie domu w Buffalo i jak dotąd nigdy go nie przyłapano ani nie aresztowano. Nie zostawiał żadnych śladów. Brał pięć procent z góry. Pozosta­ła czwórka miała podzielić się równo resztą.

We wtorek o dziewiątej wieczorem Denny, Mark i Jerry, którzy podali się za studentów, byli już w Bibliotece Fire­stone’a i czujnie obserwowali zegar. Fałszywe legitymacje zadziałały idealnie, nikt nie uniósł nawet brwi. Denny ukrył się w damskiej toalecie na drugim piętrze. Odsunął panel w suficie, wrzucił tam plecak i nastawił się na kilkugodzinne czekanie w ciasnocie i duchocie. Mark otworzył wytrychem zamek w drzwiach do pomieszczenia obsługi mechaniczno­-elektrycznej na pierwszym poziomie sutereny i znierucho­miał, nadsłuchując syren alarmowych. Nie usłyszał żadnych, podobnie jak Ahmed, który bez trudu zhakował uniwersytec­ki system bezpieczeństwa. Mark wszedł do środka i zaczął rozmontowywać wtryskiwacze paliwa w zapasowym gene­ratorze elektrycznym biblioteki. Jerry zaszył się w odległym miejscu do pracy, kąciku ukrytym między rzędami półek z nietkniętymi od dziesięcioleci książkami.

Trey, przebrany za studenta z plecakiem, snuł się po kam­pusie, szukając miejsca dla bomb.

Bibliotekę zamykano o północy. Czterej członkowie gangu i czuwający w Buffalo Ahmed byli w kontakcie radio­wym. Kwadrans po północy Denny, ich przywódca, oznaj­mił, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Pięć minut później Trey, nadal przebrany za studenta, wszedł do aka­demika college’u McCarrena w samym środku kampusu. Zobaczył tam te same kamery monitoringu, które widział tydzień wcześniej. Nieobserwowanymi przez nie schodami wbiegł na pierwsze piętro, wszedł do toalety i zamknął się w kabinie. O dwunastej czterdzieści wyjął z plecaka puszkę wielkości półlitrowej coli. Nastawił zapalnik i ukrył ją za muszlą. Wyszedł z toalety, wbiegł na drugie piętro i w pustej kabinie prysznicowej ukrył drugą bombę. Punktualnie za kwadrans pierwsza w mrocznym korytarzu na drugiej kon­dygnacji gmachu nonszalanckim ruchem rzucił przed siebie sznur petard Black Cat i popędził na parter. Zadudniło echo dziesięciu eksplozji, a kilka sekund później wybuchły obie bomby, zasnuwając korytarze chmurami gęstego, śmierdzą­cego dymu. Gdy Trey wychodził z akademika, dotarła do niego pierwsza fala spanikowanych głosów. Ukrywszy się za pobliskimi krzakami, wyjął z kieszeni telefon na kartę i zadzwonił do uniwersyteckiej centrali zgłoszeń alarmowych z przerażającą wiadomością:

– Na pierwszym piętrze akademika college’u McCarrena jest jakiś facet z pistoletem! Strzela do ludzi!

Z okien sączył się dym. Jerry, który wciąż siedział ukry­ty między rzędami półek z nietkniętymi od dziesięcioleci książkami, wykonał podobny telefon, też z komórki na kartę. Wkrótce cały kampus ogarnęła panika i w centrali urywały się telefony.

Każdy amerykański college ma dokładne plany postępo­wania w sytuacji, gdy na jego terenie zaczyna działać „ak­tywny strzelec”, jednak żaden nie chce wcielać ich w życie. Dlatego dyżurująca w centrali funkcjonariuszka nacisnęła guzik dopiero po kilku sekundach, a kiedy już to zrobiła, zawyły syreny. Studenci, wykładowcy, urzędnicy i inni pra­cownicy uniwersytetu otrzymali alarmowego SMS-a i maila. Polecono im zamknąć na klucz wszystkie drzwi. I zabezpie­czyć wszystkie budynki.

Jerry zadzwonił pod 911 i zameldował, że zastrzelono dwóch studentów. Z akademika buchały już kłęby dymu. Trey wrzucił do koszy na śmieci kolejne trzy bomby. Od budynku do budynku biegali studenci, nie wiedząc, gdzie można bezpiecznie się schronić. Przyjechała ochrona uni­wersytecka i miejscowa policja, a zaraz potem sześć wozów straży pożarnej. Jeszcze potem zjawiły się karetki pogoto­wia. I pierwsze radiowozy policji stanowej New Jersey.

Trey zostawił plecak pod drzwiami budynku administra­cyjnego, po czym zadzwonił pod 911 i zameldował, że leży tam coś podejrzanego. Ostatnia bomba dymna miała wy­buchnąć za dziesięć minut, dokładnie wtedy, kiedy na miej­sce zdarzenia przyjadą saperzy i z bezpiecznej odległości zaczną przyglądać się plecakowi.

Pięć po pierwszej Trey połączył się przez radio ze swoimi wspólnikami.

– Panika doskonała – zakomunikował. – Wszędzie dym. Dziesiątki gliniarzy. Zaczynajcie.

– Zgasić światło – rozkazał Denny.

Czuwający przy komputerze Ahmed odstawił szklankę mocnej herbaty, w schemacie uniwersyteckiej sieci bezpie­czeństwa znalazł podsieć elektryczną i odciął prąd nie tylko w Bibliotece Firestone’a, ale i w kilku okolicznych budyn­kach. W tym samym momencie Mark, który zdążył już wło­żyć gogle z noktowizorem, wyłączył na dokładkę główny włącznik prądu w pomieszczeniu obsługi mechaniczno­-elektrycznej. Wstrzymał oddech i gdy zapasowy generator elektryczny nie odpalił, z ulgą wypuścił powietrze.

Awaria prądu uruchomiła alarm w centrali bezpieczeń­stwa na kampusie, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. Na tere­nie college’u grasował zabójca, nie było czasu na błahostki.

Jerry, który w ciągu ostatniego tygodnia spędził dwie noce w Bibliotece Firestone’a, wiedział, że po zamknięciu nie ma tam żadnych strażników. Umundurowany ochroniarz parę razy obchodził gmach z zewnątrz, świecił latarką na drzwi i szedł dalej. Pojawiał się tam również patrol w oznakowa­nym radiowozie, lecz policjantów interesowali głównie pi­jani studenci. Między pierwszą w nocy i ósmą rano kampus był na ogół jak każdy inny, czyli zupełnie wymarły.

Jednak tej nocy w Princeton panowało gorączkowe po­ruszenie, ponieważ ktoś strzelał do kwiatu Ameryki. Trey zameldował kumplom, że wszędzie panuje kompletny cha­os, że policjanci ze SWAT-u wkraczają do akcji, wyją syreny, popiskują radionadajniki i miga milion kogutów. Dym wisi na drzewach jak mgła. Słychać warkot krążącego w pobliżu helikoptera. Totalny chaos.
Denny, Jerry i Mark przemknęli ukradkiem przez mrok i zbiegli schodami do sutereny pod Działem Ksiąg Rzad­kich i Zbiorów Specjalnych. Wszyscy trzej mieli gogle z noktowizorem i lampy górnicze na czole. Wszyscy dźwigali ciężkie plecaki, a Jerry taszczył jeszcze mały worek mary­narski, który ukrył w bibliotece dwa dni wcześniej. Dotarli do trzeciego – ostatniego – poziomu sutereny, stanęli przed grubymi metalowymi drzwiami, oślepili kamery i zaczekali, aż Ahmed odprawi swoje czary. Ten spokojnie przedarł się przez biblioteczny system alarmowy i wyłączył cztery czuj­niki przy drzwiach. Rozległo się głośne kliknięcie. Denny nacisnął klamkę, otworzył drzwi i zobaczyli wąskie, kiszko­wate pomieszczenie z dwojgiem kolejnych drzwi, też meta­lowych. Mark poświecił latarką na sufit i wypatrzył kamerę.

– Tam – rzucił. – Tylko jedna.

Najwyższy z nich, Jerry, który miał metr osiemdziesiąt siedem wzrostu, wyjął małą puszkę farby w spreju i psiknął w obiektyw.

Denny spojrzał na drzwi.

– Rzucamy monetą?

– Co widzicie? – spytał z Buffalo Ahmed.

– Dwoje identycznych metalowych drzwi – odparł Den­ny.

– Nic tu nie mam. W systemie są tylko te pierwsze. Mu­sicie ciąć.

Jerry wyjął z worka dwie czterdziestopięciocentymetro­we butle, jedną z tlenem, drugą z acetylenem. Denny sta­nął przed drzwiami po lewej, pstryknął zapalarką i zaczął rozgrzewać palnikiem miejsce piętnaście centymetrów nad dziurką od klucza i zasuwką. Posypały się iskry.

Tymczasem Trey zostawił za sobą panujący wokół aka­demika chaos i ukrył się w ciemności naprzeciwko biblio­teki. Wciąż wyły syreny, przyjeżdżało coraz więcej karetek i radiowozów. Nad kampusem głośno dudniły helikoptery, choć Trey ich nie widział. Pogasły nawet latarnie uliczne. Wokół biblioteki nie było żywego ducha. Wszyscy pobiegli do akademika.

– Przed biblioteką cisza i spokój – zameldował. – Jakieś postępy?

– Już tniemy – rzucił Mark.

Cała piątka wiedziała, że muszą ograniczyć rozmowy do niezbędnego minimum. Denny wprawnie i powoli ciął metal palnikiem, którego płomień miał na czubku ponad trzy tysią­ce stopni Celsjusza. Na podłogę kapała płynna stal, pryskały żółte iskry.

– Mają dwa i pół centymetra grubości – powiedział Den­ny.

Skończył górny brzeg kwadratu i zaczął ciąć w dół. Pra­ca była powolna, minuty ciągnęły się w nieskończoność i wzrastało napięcie, mimo to wszyscy zachowywali spokój. Jerry i Mark przykucnęli za nim i obserwowali każdy jego ruch. Denny skończył dolną krawędź kwadratu i szarpnął za klamkę, lecz drzwi nie puściły; coś je trzymało.

– Zasuwa – rzucił. – Trzeba ją przeciąć.

Pięć minut później drzwi stanęły otworem. Ahmed, nad­zorujący z Buffalo biblioteczny system bezpieczeństwa, nie dopatrzył się niczego podejrzanego.

– Czysto – zameldował.

Denny, Mark i Jerry weszli do pomieszczenia i natych­miast zabrakło w nim miejsca, ponieważ niemal całkowicie wypełniał je wąski stół najwyżej sześćdziesięciocentyme­trowej szerokości i trzymetrowej długości. Po jednej stronie były cztery duże drewniane szuflady, po drugiej cztery iden­tyczne. Mark, specjalista od wytrychów, przesunął na czoło gogle, poprawił lampę na czole, obejrzał jeden z zamków i pokręcił głową.

– Tak jak myślałem, komputerowy zamek kombinacyj­ny. Pewnie codziennie zmieniają kod. Nie da rady, trzeba wiercić.

– Dobra, zaczynaj – rozkazał Denny. – Wy wierćcie, a ja przetnę drugie drzwi.

Jerry wyjął z worka wiertarkę akumulatorową zaopatrzo­ną w koronkę do wiercenia w stali. Przytknął ją do zamka i wraz z Markiem ze wszystkich sił naparli na sterczące z boków trzymaki. Koronka wyła, jęczała i ześlizgiwała się z mosiądzu, który początkowo wydawał się nie do przewier­cenia. Lecz już po chwili na podłogę spadła jedna strużyna, potem druga, i wiertło zaczęło wgryzać się coraz głębiej. W końcu zamek puścił, mimo to szuflada się nie otworzyła. Mark wcisnął w szparę końcówkę cienkiego łomu i gwał­townie szarpnął w dół. Pękło drewno i szuflada odskoczyła. W środku leżało pudełko do przechowywania zbiorów archi­walnych. Zabezpieczone czarnymi metalowymi okuciami, miało pięćdziesiąt pięć centymetrów długości, czterdzieści dwa centymetry szerokości i siedem i pół centymetra gru­bości.

– Ostrożnie – szepnął Jerry, kiedy Mark otworzył je i wy­jął cienką książkę w twardej oprawie.

Wiersze zebrane Dolpha McKenziego – przeczytał po­woli Mark. – Zawsze chciałem to mieć.

– Kto to, kurwa, jest?

– Nie mam pojęcia, ale nie szukamy wierszy.

Do pomieszczenia wszedł Denny.

– Dobra, otwierajcie następne – rzucił. – Zostało jeszcze siedem. Będę obok, prawie się przebiłem.

Podczas gdy oni pracowali, Trey siedział na ławce naprze­ciwko biblioteki, od niechcenia paląc papierosa i nieustannie spoglądając na zegarek. Chaos na kampusie nie ustawał, lecz kiedyś musiał się skończyć.

Druga i trzecia szuflada też zawierały książki, których członkowie gangu nie znali. Denny sforsował w końcu drzwi do kolejnego pomieszczenia i kazał kumplom przynieść wiertarkę. Tu też było osiem dużych szuflad, identycznych jak w tamtym. Kwadrans po drugiej Trey zameldował, że kampus jest wciąż zamknięty, ale na trawniku przed akade­mikiem zaczynają się zbierać ciekawscy studenci. Wyposa­żeni w megafony policjanci kazali im wrócić do pokoi, lecz gapiów przybywało i władze nie mogły nad nimi zapanować. Na domiar złego nad kampusem krążyły co najmniej dwa helikoptery telewizyjne. Trey oglądał CNN na smartfonie i „strzelanina w Princeton” była sensacją dnia. Przebywają­cy „na miejscu wydarzeń” rozgorączkowany reporter ciągle wspominał o „niepotwierdzonych ofiarach”, sugerując, że „co najmniej jeden strzelec” zabił wielu studentów.

– Co najmniej jeden? – wymamrotał Trey. A słyszałeś o strzelaninie bez żadnego?

Denny, Mark i Jerry zastanawiali się, czy nie otworzyć szuflad palnikiem, ale uznali, że lepiej nie, przynajmniej na razie. Zaistniałoby duże ryzyko pożaru, a co by im przy­szło ze spalonych rękopisów? Dlatego Denny wyjął z wor­ka mniejszą koronkę i zaczął wiercić. Mark i Jerry wciąż korzystali z większej. W pierwszej szufladzie w drugim po­mieszczeniu leżały pliki delikatnych kartek, ręcznie zapisa­nych przez kolejnego dawno zapomnianego poetę, o którym nigdy nie słyszeli, lecz którego szczerze nienawidzili.

O wpół do trzeciej rano CNN poinformowało, że dwóch studentów nie żyje i co najmniej dwóch jest rannych. Po raz pierwszy padło słowo „masakra”.

5

Zabezpieczywszy pierwsze piętro akademika, policja od­kryła resztki czegoś, co wyglądało na petardy. W toalecie i kabinie prysznicowej znaleziono wypalone bomby dymne. Saperzy otworzyli porzucony plecak i wyjęli z niego kolej­ną, też wypaloną. Dziesięć po trzeciej dowódca oddziału po raz pierwszy wspomniał o „głupim żarcie”, jednak adrenali­na wciąż buzowała do tego stopnia, że nikomu nie przyszło do głowy słowo „dywersja”. Szybko zabezpieczono pozostałą część akademika i poli­czono studentów. Nikogo nie brakowało, mimo to kampus miał pozostać zamknięty jeszcze przez wiele godzin, do cza­su aż policja przeszuka sąsiednie budynki.

6

O wpół do czwartej Trey zameldował:

– Uspokaja się. To już trzecia godzina akcji, panowie. Jak idzie wiercenie?

– Powoli – odparł krótko Denny.

I rzeczywiście, pracowali powoli, lecz z determinacją. W pierwszych czterech otwartych szufladach leżały stare manuskrypty, rękopisy i maszynopisy, wszystkie autorstwa ważnych pisarzy, którzy w tej chwili zupełnie się nie li­czyli. Kiedy Denny wyjął z piątej pudełko identyczne jak te w pozostałych szufladach, nareszcie trafili na żyłę złota. Przywódca grupy otworzył je ostrożnie. Na załączonej przez bibliotekę karcie informacyjnej widniał napis: Oryginalny rękopis Pięknych i przeklętych F. Scotta Fitzgeralda.

– Bingo! – skwitował spokojnie Denny. Z piątej szuflady wyjął jeszcze dwa identyczne pudełka, położył je delikatnie na wąskim stole i otworzył. W środku były oryginalne ręko­pisy powieści Czuła jest noc i Ostatni z wielkich.

Ahmed, który wciąż przyklejony do laptopa pił teraz na­pój energetyczny z wysoką zawartością kofeiny, usłyszał te piękne słowa i powiedział:

– Dobra, chłopcy, mamy trzy z pięciu. Został Gatsby i Raj.

– Długo jeszcze? – spytał Trey.

– Dwadzieścia minut – odparł Denny. – Podstaw wóz.

Trey przeszedł swobodnym krokiem przez kampus, wmie­szał się w tłum gapiów i obserwował przez chwilę armię krę­cących się w pobliżu policjantów. Już się nie pochylali, nie kryli się, nie biegali ani nie przemykali za radiowozami z na­bitą bronią w ręku. Niebezpieczeństwo najwyraźniej minęło, choć okolica wciąż tonęła w blasku migających kogutów. Trey wycofał się, przeszedł kilkaset metrów, opuścił kam­pus i skręcił w John Street, gdzie wsiadł do białej furgonetki dostawczej z napisem Drukarnia Uniwersytetu Princeton na przednich drzwiach, lewych i prawych. Oznaczona nu­merem 12 – cokolwiek to znaczyło – była bardzo podobna do tej, którą sfotografował tydzień wcześniej. Wrócił nią na kampus i ominąwszy zamieszanie wokół akademika, zapar­kował przy rampie załadunkowej na tyłach biblioteki.

– Wóz na miejscu – zameldował.

– Otwieramy szóstą szufladę – oznajmił Denny.

Kiedy Jerry i Mark podnieśli noktowizory na czoła i po­deszli ze światłem do stołu, Denny delikatnie otworzył pu­dełko. Na karcie informacyjnej widniał napis: Oryginalny rękopis powieści Wielki Gatsby F. Scotta Fitzgeralda.

– Bingo! – powtórzył spokojnie szef gangu. – Mamy tego sukinsyna Gatsby’ego.

– Hurra! – wykrzyknął Mark mimo skrzętnie tłumionego podniecenia.
Jerry wyjął z szuflady ostatnie pudełko. Leżał w nim rę­kopis Po tej stronie raju, pierwszej powieści Fitzgeralda wy­danej w 1920 roku.

– Mamy wszystkie pięć – podsumował beznamiętnie Denny. – Wynośmy się stąd.

Jerry spakował wiertarki, łomy, palnik i butle z acetyle­nem i tlenem. Kiedy schylał się po worek, stercząca z trzeciej szuflady drzazga drasnęła go tuż nad lewym nadgarstkiem. W podnieceniu prawie tego nie zauważył i tylko potarł ska­leczenie, zdejmując plecak. Denny i Mark ostrożnie włożyli pięć bezcennych rękopisów do trzech studenckich plecaków. Potem, obładowani łupami i sprzętem, wyszli ze skarbca, wbiegli schodami na parter i opuścili bibliotekę wejściem serwisowym w pobliżu rampy załadunkowej, ukrytym za długim, gęstym żywopłotem. Wskoczyli do furgonetki tyl­nymi drzwiami i Trey ruszył. Chwilę później minęli dwóch ochroniarzy w radiowozie. Trey pomachał im od niechcenia ręką, lecz nie zareagowali.

Była trzecia czterdzieści dwie.

– Czysto – zameldował. – Wyjeżdżamy z kampusu z pa­nem Gatsbym i spółką.

7

Awaria prądu uruchomiła szereg alarmów w budynkach, których dotknęła. O czwartej nad ranem specjalista elektryk przebił się przez uniwersytecką sieć energetyczną i znalazł problem. Przywrócono elektryczność wszędzie oprócz bi­blioteki. Szef ochrony wysłał tam trzech podwładnych. Wy­krycie przyczyny alarmu zajęło im dziesięć minut.

Tymczasem złodzieje byli już w tanim motelu niedaleko autostrady międzystanowej 295 pod Filadelfią. Trey stanął obok osiemnastokołowej ciężarówki, z dala od samotnej ka­mery monitorującej parking. Mark wyjął puszkę białej farby w spreju i zamalował napisy na furgonetce. W pokoju, w którym on i Trey spędzili ostatnią noc, wszyscy przebrali się szybko w ubrania myśliwskie i do innego worka marynar­skiego spakowali to, co mieli na sobie podczas skoku: dżin­sy, adidasy, podkoszulki i czarne rękawiczki. Jerry zauwa­żył w łazience małe skaleczenie nad lewym nadgarstkiem. W furgonetce uciskał je palcem, bo krwawiło bardziej, niż myślał. Wytarł je myjką, zastanawiając się, czy wspomnieć o tym kumplom. Nie teraz, może później.

Spakowali się po cichu, zgasili światło i wyszli. Mark i Jerry wsiedli do eleganckiego pick-upa wypożyczonego i prowadzonego przez Denny’ego – dwoje drzwi i kabina z dwoma siedziskami na sześć osób – wyjechali za Treyem na ulicę, wrócili na autostradę, ominęli północne przedmieścia Filadelfii i jadąc stanowymi szosami, zniknęli w Pensylwa­nii. Pod Quakertown skręcili w wybraną uprzednio wiej­ską drogę, która niecałe dwa kilometry dalej przechodziła w żwirówkę. W pobliżu nie było ani jednego domu. Trey wjechał do płytkiego parowu, zdjął skradzione tablice reje­stracyjne i polał benzyną worki z narzędziami, telefonami komórkowymi, sprzętem radiowym i ubraniami, po czym podpalił je. Furgonetkę momentalnie pochłonęła kula ognia, więc odjechali przekonani, że zniszczyli wszystkie możliwe dowody rzeczowe. Rękopisy leżały bezpiecznie na tylnym siedzisku pick-upa, między Treyem i Markiem.

Nad wzgórzami powoli wstawał świt, a oni jechali w mil­czeniu, obserwując to, co ich otaczało, choć było tego nie­wiele. Ot, nadjeżdżający z naprzeciwka pojazd, idący do sto­doły farmer, który nie patrzył nawet na szosę, czy staruszka z kotem na ganku. Pod Bethlehem wjechali na międzystanów­kę 78 i skręcili na zachód. Denny prowadził, trzymając się dużo poniżej dopuszczalnej prędkości. Od wyjazdu z kam­pusu nie widzieli ani jednego radiowozu. Zatrzymali się w restauracji z okienkiem dla zmotoryzowanych, kupili stripsy z kurczaka i kawę, a potem międzystanową autostradą 81 pojechali w kierunku Scranton.

8

Pierwszych dwóch agentów FBI przybyło do Biblioteki Firestone’a o siódmej rano. Z sytuacją zapoznała ich uni­wersytecka ochrona i policja miejska. Agenci obejrzeli miej­sce przestępstwa i opowiedzieli się stanowczo za tym, żeby zamknąć bibliotekę do odwołania. Do Princeton jechali już śledczy i technicy z Trenton.

Rektor wrócił właśnie na kampus. Już wiedział, że coś zginęło, i miał za sobą bardzo ciężką noc. Natychmiast po­biegł do biblioteki, gdzie czekali na niego główny bibliote­karz, agenci FBI i miejscowa policja. Razem podjęli decy­zję, żeby jak najdłużej utrzymać sprawę w tajemnicy. Szef WOCA, wydziału FBI specjalizującego się w odzyskiwaniu cennych aktywów, był już w drodze z Waszyngtonu. Uwa­żał, że złodzieje skontaktują się wkrótce z uniwersytetem, żeby dobić targu. Rozgłos, a nie ulegało wątpliwości, że był­by wielki, tylko skomplikowałby sytuację.

9

Świętowanie rozpoczęło się dopiero wtedy, kiedy człon­kowie gangu dotarli do małego drewnianego domku myśliw­skiego w górach Pocono w północno-wschodniej Pensyl­wanii. Denny wynajął go na sezon myśliwski za pieniądze, które miał zwrócić po sprzedaży rękopisów, i mieszkał tam od dwóch miesięcy. Z nich czterech tylko Jerry miał stały adres; wraz ze swoją dziewczyną wynajmował małą klitkę w Rochester w stanie Nowy Jork. Uciekinier Trey ukrywał się niemal całe dorosłe życie. Natomiast Mark pomieszkiwał ze swoją byłą żoną pod Baltimore, lecz robił to nieoficjalnie i bez śladów.

Wszyscy mieli po kilka fałszywych dowodów tożsamo­ści, w tym paszporty, dzięki którym mogliby przejść przez każdą kontrolę celną.

W lodówce czekały trzy butelki taniego szampana. Denny otworzył jedną, rozlał trunek do czterech różnych kubków do kawy i wzniósł jowialny toast.


o autorze:


John Grisham (ur. 1955 r.), współczesny amerykański pisarz, autor 37 powieści (w tym 6 dla młodzieży), fabularyzowanego reportażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w 50 językach, a ich łączny nakład przekroczył 300 milionów egzemplarzy. W 2011 roku otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee. Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy takiej miary jak Sydney Pollack, Francis Ford Coppola, Robert Altman czy Alan J. Pakula, a ekranizacje jego powieści, m.in. Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Czas zabijania z Matthew McConaugheyem, Sandrą Bullock i Kevinem Spacey czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem, stały się megahitami.


PONAD TRZYDZIEŚCI UDERZEŃ SĘDZIOWSKIEGO MŁOTKA

Odkąd wieki temu sformułowano pierwsze regulacje prawne, istnieją ci, którzy strzegą litery prawa, i ci, którzy w prawie szukają luk, naginają je, a wreszcie bez skrupułów łamią.

Esencją powieści Johna Grishama jest właśnie ta odwieczna walka dobra ze złem, która w jego książkach toczy się na sali sądowej – i nie tylko...

John Grisham to prawdziwa ikona gatunku thrillera prawniczego i literacka potęga – do dziś sprzedał ponad 300 milionów egzemplarzy książek i zarobił ponad 200 milionów dolarów. Z kilku jego powieści sensacyjnych kasowe hity zrobiło Hollywood, niektóre jego książki trafiły też na mały ekran. Ostatnio triumfy na Netflixie święcił serial dokumentalny „Niewinny człowiek”, będący adaptacją jedynego dzieła non-fiction w dorobku Johna Grishama, poświęconego sprawie dwóch morderstw popełnionych w miasteczku Ada w Oklahomie w latach 80. XX wieku.

Choć jako dziecko marzył o grze w pierwszej lidze baseballu, po studiach został wziętym prawnikiem. Specjalizował się w prawie karnym i był obrońcą w sprawach dotyczących osobistych szkód i sporów. Grisham otarł się też o karierę polityczną, piastując przez jakiś czas stanowisko parlamentarzysty stanu Missisippi z ramienia partii demokratycznej. Marzył jednak o karierze literackiej i już wkrótce pisanie książek pochłonęło go bez reszty.

Przez trzy lata praktyki adwokackiej zbierał materiały do swojej pierwszej powieści „Czas zabijania”. Kiedy wreszcie wydawnictwo Wynwood Press zlitowało się nad początkującym pisarzem-politykiem i zdecydowało się wydać jego książkę, ta sprzedała się w skromnym nakładzie 5 000 egzemplarzy, ale jak na debiut zebrała całkiem niezłe recenzje. Sukces drugiej powieści zaskoczył nawet samego autora – „Firma”, dzięki wytwórni Paramount Pictures, która kupiła prawa do ekranizacji na rok przed jej wydaniem, stała się hitem, jeszcze zanim trafiła do księgarń. Rynek wydawniczy oszalał, a film Sydneya Pollacka z Tomem Cruise’em i Gene’em Hackmanem odniósł spektakularny sukces. „Firma” zapoczątkowała serię hitów filmowych na podstawie powieści Grishama – zawsze w gwiazdorskiej obsadzie i pierwszorzędnej reżyserii. Wkrótce do kin trafiła filmowa wersja „Raportu Pelikana” w reżyserii Alana J. Pakuli, z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, następnie „Klient”, wyreżyserowany przez Joela Schumachera, w którym wybitne kreacje aktorskie stworzyli Susan Sarandon i Tommy Lee Jones, a wreszcie zekranizowano debiutancką powieść Grishama „Czas zabijania” z Sandrą Bullock i Matthew McConaugheyem w rolach głównych, której fabuła oparta jest o prawdziwe wydarzenia i rzeczywistą, wstrząsającą zbrodnię. Jedno jest pewne – powieści Johna Grishama w tak plastyczny i poruszający sposób opisują walkę zwykłych dobrych ludzi z wszechwładnymi, jak się wydaje, siłami zła oraz spektakularne zwycięstwa dobra i prawdy nad fałszem i niesprawiedliwością, że aż domagają się szerszej publiczności i filmowego medium.

Choć John Grisham osiągnął wszystko, o czym mógłby zamarzyć potomek skromnej robotniczej rodziny ze stanu Missisipi, ten pisarz i prawnik bez wahania angażuje się w działania społeczne. Jest m.in. jednym z twórców inicjatywy o nazwie „Projekt Niewinność”. W jej ramach podejmowana jest walka o uwolnienie i uniewinnienie ludzi skazanych na więzienie, którzy mogliby zostać oczyszczeni z zarzutów dzięki badaniom DNA. Projekt odnosi liczne sukcesy – dzięki niemu na wolność wychodzą ludzie przed laty niesłusznie skazani. W roku 2013 za pośrednictwem „New York Timesa” Grisham nagłośnił przypadek człowieka niesłusznie przetrzymywanego w więzieniu Guantanamo. Akcja zakończyła się sukcesem, za to nazwisko Grishama trafiło na czarną listę, a jego powieści znalazły się na indeksie ksiąg zakazanych w twierdzy Guantanamo. Od 2015 roku John Grisham jest też jednym z aktywistów, którzy chcą przywrócić dobre imię fladze stanu Missisipi, zawierającej w swoim polu flagę bojową Skonfederowanych Stanów Ameryki z czasów wojny secesyjnej. Obecnie konfederaci kojarzeni są głównie z obroną praw białych właścicieli ziemskich do posiadania czarnoskórych niewolników – nic więc dziwnego, że nie wszyscy obywatele chcą oddawać honory takiemu symbolowi.

Jako prawnikowi, aktywiście i światowej sławy pisarzowi, Grishamowi zawsze przyświeca to samo uniwersalne przesłanie: obrona uczciwości i walka o sprawiedliwość, nawet za cenę zmagania z silniejszym przeciwnikiem lub starcia z wadliwym systemem prawnym. U źródeł sukcesu powieści Grishama leży to, że niezmiennie są bliskie człowiekowi. A każda jego książka nieustannie zaskakuje – fabułą, bohaterami, niepowtarzalnym stylem i misterną konstrukcją. To po prostu świetne, wciągające historie, które trzeba przeczytać!


źródło: materiały prasowe wydawnictwa